Jak zostać Midasem w wersji 2.0? Skąd bierze się mistrzostwo? Dlaczego jedni rozpoczynają naukę czegoś nowego i szybko dochodzą do poziomu górnych warstw atmosfery, a inni nie mogą doczołgać się nawet do linii startu?
Przeczytaj, a zrozumiesz lepiej:
- dlaczego ludzie tak łatwo rezygnują z nauki nowych rzeczy,
- jak przezwyciężyć pierwszy kryzys podczas zdobywania nowych umiejętności,
- jak poczuć frajdę, która szybko zmieni się w pasję.
Nie warto być średniakiem-przeciętniakiem
Nie mam pamięci do dwóch rzeczy: do nazwisk i do cytatów.
Przeczytałem kiedyś zdanie bodajże Setha Godina, które brzmiało mniej więcej tak: Nie warto być średnim, bo liczą się tylko najlepsi. Moim zdaniem to najprawdziwsza prawda, choć boli jak cholera. Doświadczyłem tego wiele lat temu i doświadczam tego również i teraz – na własnej skórze.
Dawno, dawno temu byłem skrzypkiem. Przez 12 lat uczyłem się gry na (zdaniem wielu) najtrudniejszym do opanowania instrumencie na świecie. Niestety, byłem zaledwie dobry w swoim fachu. A tylko „dobry” – to o wiele za mało.
W zawodach artystycznych trzeba być najlepszym, żeby, mówiąc kolokwialnie, coś z tego w życiu mieć. Nie można być jedynie solidnym rzemieślnikiem. Szkoda tego gigantycznego, wieloletniego wysiłku, żeby potem wylądować w słabo płatnej pracy albo żeby musieć na gwałt przekwalifikowywać się w kogoś innego. A skoro już mowa o konkretach.
Jak duży jest to wysiłek?
Kilkanaście (nawet siedemnaście!) lat codziennych, wielogodzinnych treningów. Wyobraź sobie, jak doskonale mówiłbyś po angielsku, gdybyś codziennie, również w weekendy i wakacje, poświęcał mu 3–4 godziny.
I tak od pierwszej klasy podstawówki do ostatniego roku studiów. Szekspir mógłby Ci buty czyścić. Albo jakim byłbyś programistą, gdybyś zafundował sobie taki maraton kodowania. Bill Gates mógłby brać u Ciebie korepetycje.
Czego nauczyły mnie szkoły muzyczne?
Paradoksalnie, czegoś cenniejszego niż tylko umiejętności gry na instrumentach czy też wrażliwości na sztukę. Najważniejsza lekcja była następująca: albo robisz coś na 100, 200, 500 procent, albo lepiej daj sobie z tym spokój.
Dlatego bogatszy o tę wiedzę, do copywritingu od początku podchodzę w sposób zero-jedynkowy: albo będę się starał jak najszybciej doszusować do grona najlepszych, albo… szukajcie mnie w Bieszczadach :).
Jak zmotywować się do bycia najlepszym?
Łatwo powiedzieć: musisz być najlepszym w tym, co robisz. Ale jak to zrobić?
- Jak zmotywować dziecko, żeby poświęcało swoje dzieciństwo w imię dotarcia do mglistego celu, który jest odległy o tysiące godzin ciężkiej pracy?
- Jak zmotywować się do trenowania swojego warsztatu, kiedy liczba osób działających w Twojej branży rośnie nawet wtedy, kiedy śpisz?
- Jak zmotywować się, kiedy każdego dnia widzisz dzieła mistrzów w Twojej branży, a kiedy spojrzysz na swoje „wypociny”, to zwyczajnie ręce Ci opadają?
Na pierwszy rzut oka to praktycznie niewykonalne. Chyba że zrobisz jedną z dwóch rzeczy.
Misja? Być najlepszym – z myślą o innych
Doszedłem do wniosku, że działają na mnie dwa rodzaje motywacji. Pierwszy typ jest skierowany na zewnątrz, „do świata”. Oto fragment tekstu, który napisałem kiedyś na moim blogu:
„Dlaczego chcesz zostać lekarzem? Dlaczego chcesz prowadzić bloga parentingowego?
Dlaczego chcesz pisać książki dla dzieci? Na każde z tych pytań można odpowiedzieć w ten sposób:
- bo chcę na tym zarobić
- bo chcę być sławny
- bo to moje marzenie z czasów dzieciństwa
I będzie to normalna motywacja.
Można jednak zastanowić się nad tym, co każda z tych aktywności da drugiemu człowiekowi. Dopiero na tym poziomie pojawi się poszukiwany cel i sens.
Dlaczego chcesz zostać lekarzem? Bo chcę przedłużać ludziom życie. Dlaczego chcesz prowadzić bloga parentingowego? Bo chcę przekazywać swoje doświadczenie kolejnym pokoleniom. Dlaczego chcesz pisać książki dla dzieci? Bo chcę sprawiać radość młodym czytelnikom.
Zauważ, że w żadnej z tych odpowiedzi nie ma mowy o pieniądzach.
Siłą tego podejścia do sprawy jest jego wieloletnia trwałość. Im głębiej zajrzysz w głąb swojego serca, tym większa szansa, że odnajdziesz tam swój prawdziwy, długodystansowy cel życia.
Twoja misja nigdy się nie skończy. Zawsze znajdą się ludzie, którym będziesz mógł coś dać od siebie. Twoja satysfakcja nigdy się nie wyczerpie. Nigdy, nawet jeśli będziesz wiedział, że są lepsi od ciebie. Wystarczy, że będziesz pamiętał o swoim życiowym powołaniu”.
A jaki jest ten drugi rodzaj motywacji?
Zamieniaj wszystko, czego się dotkniesz – w złoto
Zanim Ci o nim powiem, muszę się przyznać do czegoś wstydliwego.
Piszę książkę.
No dobra, męczę okrutnie zdanie po zdaniu, a nie piszę. Zbieram materiały i sporządzam notatki do książki o dochodzeniu do mistrzostwa w dowolnej dziedzinie, z naciskiem na zawody kreatywne.
Szukam możliwie najbardziej uniwersalnego wzoru na sukces. Sposobu na zamienianie wszystkiego, za co się bierzemy – w złoto. I ostatnio dokonałem ciekawego odkrycia. Ciekawego z mojego punktu widzenia, bo całkiem prawdopodobne jest to, że wyważam jakieś dawno otwarte drzwi.
Dlaczego tak często para idzie w gwizdek, a krew w piach?
Zauważyłem, że nauka nowej umiejętności u wielu ludzi przebiega w bardzo podobny sposób. Cały proces można podzielić na pięć faz:
- Pierwsza faza – zapał
- Druga – zderzenie z realiami
- Trzecia – porównywanie się z innymi
- Czwarta – zniechęcenie
- Piąta – rezygnacja
Zapał z wysokokalorycznej słomy
Jaki jest najczęstszy powód niepowodzeń u ludzi, którzy z zapałem rzucają się w wir nauki nowego zawodu albo nowej umiejętności?
Moim zdaniem, pierwszym jest zacierający się cel. Pierwszego stycznia dowolnego roku, kiedy dojdziemy już do siebie po sylwestrze, nasz nowy cel jest wyraźny jak rysa na samochodowym lakierze. Wystarczy jednak parę tygodni, by nasz cel zaczął majaczyć niczym fatamorgana nad rozpaloną pustynią.
Drugi powód stojący za rezygnacją z nowej aktywności jest o wiele groźniejszy: zderzenie ze ścianą. A konkretnie – z pionową, sięgającą nieba ścianą wymagań. Kiedy widzisz, ile rzeczy musisz jeszcze opanować, żeby wspiąć się na poziom „jako-taki”, to naturalne, że Twój zapał wyparowuje szybciej niż rozlana benzyna.
Trzeci hamulec, który powstrzymuje niektórych i z czasem prowadzi do porzucenia pierwotnych planów, to porównywanie swojej obecnej „małości” – z wielkością żyjących lub nieżyjących mistrzów.
Być jak Mickiewicz, Penderecki, Picasso…
Pamiętam wypowiedź jednej z uczennic liceum muzycznego, która stwierdziła, że nie cierpi chodzić do filharmonii na koncerty solistów, bo po każdej wizycie wpada w depresję. Jest zawsze potem załamana, że tak wiele jej brakuje do osiągnięcia poziomu tych, których na danym koncercie słuchała.
Dziś działam w innej branży, ale obserwuję dokładnie ten sam mechanizm. Ludziom najbardziej podcina skrzydła moment, w którym uświadamiają sobie, że w porównaniu do XY są praktycznie nikim, żeby nie powiedzieć – zerem.
Istnieje jednak sposób, by to zmienić. I nie, nie chodzi o wmawianie sobie hasła „jesteś super, nie porównuj się, Szekspir też kiedyś uczył się łączyć literki”. To zwykły bullshit, który na dłuższą metę nie działa.
Działa za to coś innego.
Jak odkryłem metodę uczenia się nowych rzeczy i dochodzenia w nich do mistrzostwa?
Zupełnie przypadkiem. Kupiłem keyboard, o którym marzyłem od bardzo dawna. Położyłem dłonie na klawiszach (to niezwykłe uczucie, kiedy robisz to po raz pierwszy od tak wielu lat). A potem zacząłem grać.
Z początku nie wychodziło mi totalnie nic. Normalny szok, koszmar! Szybko w głowie zaświtała mi toksyczna myśl, która dopada każdego, kto zaczyna pracę nad czymś nowym:
To bez sensu,
to nie dla mnie,
nie mam do tego talentu,
jestem do niczego,
pieprzę to.
Ale po jakimś czasie, kiedy odciąłem się od tych myśli i skupiłem całą swoją uwagę na klawiszach, zauważyłem, że niektóre moje akordy zaczynają harmonijnie łączyć się ze sobą.
Owszem, jasno widziałem, że nie umiem wymyślić w tym momencie żadnej chwytliwej, solowej melodii, czyli tego, co jest solą kompozytorskiego fachu, ale za to fragmenty, które gram, idealnie nadawały się do bycia zakończeniami jakichś utworów.
Były podniosłe, patetyczne i rozbuchane ponad miarę. Po prostu: cokolwiek robiłem, zawsze kończyło się tak samo – muzyką, która mogłaby zostać użyta jako podkład do napisów końcowych.
Przez parę kolejnych dni zasiadałem wieczorami do gry, od razu skupiając się wyłącznie na tym, co udawało mi się wykonać bez większego wysiłku. Codziennie ze zdziwieniem obserwowałem, że posuwam się o jeden maleńki krok do przodu.
Podsumowując, zauważyłem, że wychodzi mi bez trudu jakiś jeden element. Tylko on. Reszta idzie może i koszmarnie, jak po grudzie, ale ten jeden detal – bardzo dobrze. I najważniejsze: fakt ten sprawia mi mnóstwo frajdy.
Podobnie zachowują się dzieci, kiedy ktoś pokaże im jakąś wybraną technikę malarską albo nauczy je rysować jakiś detal. Nie skupiają się na tym, czego jeszcze nie potrafią i co im jeszcze nie wychodzi.
Nie katują się tym, że to, czego tak naprawdę się uczą, jest jedynie mikroskopijnym wycinkiem tego, co potrafią mistrzowie tej dziedziny. Wręcz przeciwnie. Wykonują swoje prace na przeróżne sposoby. Bawią się tym wszystkim. Odczuwają przy tym ogromną frajdę, ponieważ widzą, że robią postępy.
I to jest ten drugi rodzaj motywacji, która na mnie działa: przyjemność, jaką daje osiągnięcie wysokiego poziomu nawet w czymś niewielkim.
Co to daje?
Co daje takie podejście do nauki nowych rzeczy?
- Po pierwsze – radość, że wreszcie coś Ci się udało.
- Po drugie – poczucie sukcesu, które działa jak narkotyk.
- I po trzecie – świadomość, że jesteś w stanie dojść w czymś do perfekcji, a nawet do mistrzostwa.
A skoro tak, to nie ma co się stresować czekającą na Ciebie ścianą wymagań, bo jeśli tylko będziesz chciał, jeśli tylko znajdziesz czas, to bez problemu poradzisz sobie z każdą kolejną przeszkodą.
Powtórzmy to jeszcze raz, bo powtarzanie to klucz do sukcesu
Jeśli zaczynasz naukę czegoś nowego, podejdź do tego na luzie. Popróbuj różnych rzeczy. Bądź jak ktoś, kto pierwszy raz wszedł do siłowni i zaczął ćwiczyć na różnych przyrządach. Większość z nich od razu okazała się ponad jego siły, ale w końcu znalazł coś, co było w sam raz (na początek).
Mówiąc metaforycznie, „połóż dłonie na klawiaturze” i zacznij brzdąkać dosłownie cokolwiek. Większości tego, co grasz, nie będzie się dało słuchać, ale w pewnym momencie zauważysz, że jedna mała rzecz zaczyna nieoczekiwanie mieć ręce i nogi.
I wtedy zajmij się właśnie nią.
Rzuć się na nią jak głodny pies na miskę gorącej kaszy. Zacznij ćwiczyć ją pięć, dziesięć, sto razy. Dzień w dzień, aż Ci się znudzi. Baw się nią. Eksperymentuj. Dodawaj do niej coraz więcej innych elementów.
Porównuj się z mistrzami, ale nie we wszystkim
Wspomniałem wcześniej o tym, że jedną z przyczyn stojących za niepowodzeniami nowych projektów jest to, iż porównujemy się do najlepszych w danej branży.
Dlatego zamiast porównywać się „całościowo”, lepiej jest zestawić te rzeczy, które wychodzą nam najlepiej – z analogicznymi rzeczami autorstwa naszych branżowych guru.
Przykład
Jeśli zaczynasz swoją przygodę z copywritingiem, nie załamuj się, że popełniasz błędy ortograficzne, a Twoje zdania są tak zagmatwane, że sam nie wiesz, o co w nich chodzi. To da się poprawić. Na rzeźbienie tego przyjdzie jeszcze czas.
Ciesz się za to tym, że Twoje tytuły maili albo artykułów są (niemal) tak dobre jak nagłówki słynnego XY. Skoro w tym elemencie jesteś niezły, to jest duża szansa, że przy sprzyjających wiatrach – spokojnie nadrobisz resztę.
Dlaczego warto tak podejść do sprawy?
Ponieważ dzięki temu uzyskasz dwie rzeczy:
- Odsuniesz od siebie groźbę przedwczesnego wypalenia i porzucenia nowego zajęcia;
- Realnie poczujesz, że możesz dojść w tej nowej dziedzinie do mistrzostwa.
A jeśli (mimo wszystko) coś pójdzie nie tak?
Jeśli osiągniesz świetny poziom tylko w jednym elemencie, a reszta będzie wychodziła Ci co najwyżej średnio? Wtedy pomyśl o filmach, które przeszły do historii wcale nie dlatego, że były perfekcyjne w każdym calu.
Zdobyły uznanie widzów, ponieważ jakaś ich jedna warstwa – np. muzyka, zdjęcia, scenariusz, bohater, klimat – wybijała się znacznie ponad przeciętność (przykłady: „Rocky”, „Obcy”) albo jedna lub kilka scen – okazywały się mistrzowskie i niezapomniane (przykłady: „Łowca jeleni”, „Podejrzani”).
PS. Bądź mistrzem prostoty
Na koniec jeszcze jedna uwaga.
Zauważyłem, że początkujący blogerzy, copywriterzy, pisarze – zaskakująco często powtarzają ten sam błąd. Chcą zaczarować swoich czytelników barokowymi zdaniami, szaleńczymi porównaniami i całą resztą słownych bajerów.
Bardzo podobnie robią na początku swojej kariery instrumentaliści. Uczą się karkołomnych sztuczek, rzucają się na utwory naszpikowane trudnościami technicznymi, żeby pokazać całemu światu, jacy są świetni.
Jaki to przynosi efekt? Łatwo się domyślić.
Grają tak, jakby zupełnie zapomnieli o tym, że największą sztuką jest wykonać bardzo prostą melodię tak, żeby słuchacze przenieśli się na chwilę do zupełnie innego świata. Piszą tak, jakby nie wiedzieli, że największym wyzwaniem jest stworzyć emocjonalny tekst rozgrywający się na przestrzeni jednego akapitu albo nawet jednego zdania.
Jaką mam więc radę?
Od samego początku doceniaj prostotę. Nie patrz na proste rzeczy z miną, jakby były one czymś gorszym, niegodnym Ciebie i Twojego talentu. Staraj się maksymalnie wszystko redukować.
Twórz rzeczy minimalistyczne, surowe w formie, ale bogate w treść.
Pobierz Strategiczną Kartę Wyróżnienia
Ze Strategiczną Kartą Wyróżnienia zyskasz za darmo (0 zł):
- 7 prostych pomysłów, które uczynią z Ciebie branżowego giganta,
- 18 inspirujących przykładów, jak sprytnie wyprzedzić konkurencję,
- specjalnie przygotowane narzędzie, dzięki któremu klienci przestaną patrzeć tylko na cenę.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Maciej Wojtas
Pomaga rodzicom uczyć dzieci i odkrywać życiowe pasje (zobacz: Wojtas.Academy). Wydaje ebooki edukacyjne dla całej rodziny (zobacz: MaciejWojtas.pl). Chcesz czytać więcej jego tekstów? Zapisz się na ten newsletter.