Nie czuje się projektantką mody – mimo że jej nazwisko oraz modowe kolekcje znane są fashionistom na całym świecie, a w kreacjach sygnowanych logo Eva Minge pokazują się na czerwonych dywanach największe światowe gwiazdy. Woli określenie „kreatorka szeroko pojętego designu”. I faktycznie, bardziej do niej pasuje. Projektuje przecież nie tylko ubrania i buty, ale też designerskie wnętrza, meble, ceramikę, tkaniny i całą paletę akcesoriów.
„Urodziłam się, żeby stworzyć świat ze swojej wyobraźni. Świat jak z bajki, kolorowy, piękny, czarodziejski” – mówi Ewa Minge. Jak to przekłada się na jej biznes?
Niejedna dziewczyna marzy o byciu kreatorką mody. Jak Pani przekuła pasję w biznes?
Zawsze wiedziałam, że będę żyć sztuką i ze sztuki. Jako nastolatka robiłam z jedwabiu batiki, na swój użytek, później zanosiłam je do krawcowej, a ona zszywała je w jakieś sukienki albo tuniki. Pamiętam, że jedwab można było wtedy kupić jedynie na kartki, które dostawało się za makulaturę, a farby do tkanin przysyłała mi ciocia ze Stanów.
Któregoś razu, jako studentka historii sztuki, weszłam do znanej galerii i podziwiałam prace artystów, a właścicielka zagaiła do mnie, skąd mam taki strój, dodając, że jest piękny. Kiedy powiedziałam jej, że maluję ręcznie jedwab, spytała, czy nie chcę z nią wejść w interes. „Wow! Galeria sztuki będzie sprzedawać moje sukienki!”, byłam z siebie dumna, i mając 19 lat założyłam działalność.
Pierwsza firma mieściła się w piwnicach mojego domu, a pracowały w niej trzy osoby. Jedna potrafiła kroić, dwie szyć, a ja projektować – tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. (śmiech) Interes nieźle się kręcił, pracowników przybywało, a lokal z czasem stał się za mały.
Wtedy w moim małym Pszczewie bardzo wsparł mnie wójt, który za niedużą kwotę wydzierżawił mi pomieszczenia należące do gminy. Korzystałam z nich przez kilka lat, do momentu, gdy zbudowałam swoją siedzibę, w której pracowała już… prawie setka ludzi.
Szczerze mówiąc, prowadziłam ten biznes intuicyjnie. Z perspektywy czasu uważam – wiem, że to strasznie zabrzmi – że byłam zbyt ludzka. Niestety, kapitalizm polega na tym, że trzeba skrupulatnie liczyć i myśleć, co jest korzystne dla firmy, a co nie. Ale dzięki temu, że byłam ludzka, udało mi się stworzyć tak dobrą markę, bo ludziom zależało na tym, żeby wszystko, co wytwarzamy, było najlepszej jakości, wręcz perfekcyjnej.
Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie Pani determinacja i siła, a przede wszystkim odwaga.
Moje dwie najważniejsze cechy to właśnie odwaga i poczucie własnej wartości. Zawdzięczam je rodzicom. Zawsze powtarzam: „Nieważne jest, kto gdzie się wychował, liczy się to, co ma w głowie”. Ludzie z małych miejscowości nie lubią przyznawać się do swojego pochodzenia, wstydzą się, a ja uważam, że moją największą siłą jest to, że dorastałam na prowincji, w dużej rodzinie, która we wszystkim mnie wspierała. Dla nas nie było rzeczy niemożliwych!
Jak coś się takie wydawało, ukochana babcia Irenka mówiła: „Jak to nie da się tego zrobić? Wszystko się da!”, po czym szła i to załatwiała. Była małym przedsiębiorcą, bo posiadała sklep, zresztą druga babcia też. Za komuny sektor prywatny to było coś obrzydliwego – moi rodzice odcięli się od niego, pracowali na państwowych posadach i żyli od pierwszego do pierwszego, a mnie fascynowały obie babki, bo były niezwykle zaradne i przedsiębiorcze.
Irenka nie miała innych wnucząt, więc stałam się jej oczkiem w głowie. Mówiła mi, że podstawą sukcesu jest wiara w siebie i brak kompleksów. Mam świadomość swoich wad i niedoskonałości – i ona jest moim orężem, kompleksów nie mam żadnych, i nigdy nie miałam. Mój tato przyznał, że modlił się, by jego córka nie była zakompleksiona, ponieważ on jako młody człowiek walczył z różnymi strachami i demonami. Kiedy byłam w liceum, przyglądał mi się i mówił: „To niesamowite! Ona naprawdę nie ma kompleksów!”. (śmiech)
A że ja ich nie mam, moi synowie też ich nie mają. Bardzo często jest przecież tak, że kompleksy wpierają nam rodzice, tłumacząc: „To nie wypada”, „Nie dasz sobie rady!”, „Są lepsi od ciebie”. Moja mama mówiła odwrotnie: „Jesteś najlepsza”, „Stać cię na to!” „Rób to!”, a tata – który był głosem rozsądku – dorzucał: „Rób, ale najpierw to sprawdź! Oceń ryzyko: czy naprawdę stać cię na to, żebyś się wywróciła”. A jak się wywróciłam, stał przy mnie murem: „No dobra, dobra… poleż trochę, wyciągnij mądre wnioski, z jakiego powodu upadłaś, a potem wstań i napraw tę rzecz. Teraz zrobisz ją lepiej”.
W klientów też Pani wierzyła? W małej miejscowości – a co dopiero w 1989 roku, kiedy Pani firma startowała – trudno sprzedać ekskluzywne ubrania i kolekcje prêt-à-porter…
Młodość ma to do siebie, że człowiek nie zastanawia się, jak to będzie kiedyś, tylko działa. Ja zawsze brałam sprawy w swoje ręce i parłam do przodu. Poza tym brak doświadczenia może być najlepszym stymulatorem odwagi, bo im więcej porażek mamy na koncie, tym stajemy się ostrożniejsi, bardziej zapobiegliwi i coraz mniejszą ochotę i siłę mamy na to, aby otwierać w życiu nowe, nieznane drzwi.
Oczywiście miałam pełną świadomość, że w Pszczewie raczej nie znajdę klientów – chociaż okazało się, że i tutaj się pojawili – więc od razu postanowiłam działać w całej Polsce. Dużo większym problemem było dla mnie to, czy znajdę fachowców. No ale miałam na tyle odwagi, żeby tych ludzi szkolić, w miarę jak samą siebie szkoliłam.
Tę firmę od początku prowadziłam jak rodzinne przedsięwzięcie. Bywały momenty, kiedy życie mnie trochę szturchnęło, ale… ja nigdy nie robię kroku do tyłu, przeciwnie: przeanalizuję, co poszło nie tak – jak radził mój tata – i ostro ruszam do ataku. Pamiętam, że kiedy odniosłam pierwszy spektakularny sukces – bo miarą dobrze skrojonego biznesu są zawsze duże wyniki finansowe – obawiałam się tylko, żeby tych pieniędzy nie utopić w nieudanych inwestycjach.
A w źle ulokowanych uczuciach? Traumę i koszty rozwodu opisała Pani mocno: „Moja przeszłość to historia kobiety, która miała odwagę, żeby przeciwstawić się tyranii i pójść swoją drogą”, przyznając się, że wyszła z domu z jedną torebką i paszportami synów…
…zostawiając sobie z potężnego majątku – który przecież sama stworzyłam! – malutką firmę, którą musiałam rozwijać od nowa. Tak, tak właśnie było…
Miałam 23 lata, kiedy wyszłam za mąż, i poczucie, że wszystko mi się uda. Tyle że młodzi ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważne przy doborze życiowego partnera jest środowisko, w którym on dorastał, sposób wychowania, przyzwyczajenia itd. Obraz małżeństwa, który wyniosłam z domu, obserwując moich rodziców, dziadków, ciocie i wujków, kompletnie odbiegał od tego, jaki znał mój były mąż, bo jego matka nie pracowała, a ojciec większość życia spędził na morzu.
Szybki rozwój mojej firmy wynikał także… z konsekwentnego szukania zamiennych uczuć. Firma mnie kochała – co przekładało się na świetne wyniki finansowe – a ja podchodziłam do niej emocjonalnie, z prawdziwym oddaniem. To było moje kolejne dziecko! Dbałam o nią jak o Oskara i Gaspara, moich synów. Dlatego po rozwodzie dodałam do nazwy firmy, Minge, także swoje imię, Eva.
Poruszyłam ten wątek, bo wiele kobiet szefujących własnym firmom, w tyle głowy ma obawy: „Czy poradzę sobie z biznesem i dziećmi, jeśli mój związek zacznie się sypać?”.
Będąc w związku, człowiek konsultuje z drugą stroną jakieś swoje pomysły na to, żeby pójść dalej, wejść wyżej – to też może pogrążyć jego biznes! Mój były mąż uważał na przykład, że moja rozpoznawalność jako projektantki to nie jest dobra rzecz i rozbudowywanie marki nie ma sensu, a ja wręcz odwrotnie, chciałam jak najszybciej uderzyć w świat. Czułam się silna w tym, co robię, i przekonana, że jeśli mam z kimś rywalizować, to tylko z zachodnimi firmami.
W naszej komunistycznej rzeczywistości nie było projektanta ani przedsiębiorcy, który – jak ja – zatrudniałby w firmie odzieżowej aż setkę pracowników. Byłam prekursorem w biznesie modowym. Ze wszystkim dałam sobie radę sama. Jedyne, co zawdzięczam mężczyznom, to… straty. Kiedy na sprawie rozwodowej sędzia zapytał mojego byłego męża, który migał się od płacenia alimentów na dzieci, argumentując, że nie pracuje: „To z czego pan żyje?!”. „Jestem na utrzymaniu żony”, odpowiedział bez cienia wstydu. Nie musiałam uciekać z domu, bo on należał do mnie, ani oddawać mu moich pieniędzy, ale… wybrałam święty spokój. Chciałam, żeby moje dzieci żyły w dobrym domu, były wychowywane z miłością, a nie tresowane przez psychopatę, który „wyrywa” im ręce i nogi. Na szczęście, stać mnie było na wykupienie nam wolności. I życia… bo mój starszy syn, mając tylko jedenaście lat, podjął próbę samobójczą…
Dziś obaj synowie są dla Pani największym wsparciem…
Tak, i dlatego wszystkim kobietom, nie tylko przedsiębiorczyniom, mówię jasno i otwarcie: „Bądźcie od początku niezależne!”. Ja mam za sobą i inne historie, kiedy ktoś próbował mnie ubezwłasnowolnić, przejąć mój majątek, nazwisko i wszystko, co wypracowałam przez lata. I gdyby nie moje doświadczenie, siła charakteru i realne umiejętności, firma nie przetrwałaby do dziś i nie byłaby znana w świecie. Potrafiłam wyjść z ramion psychopaty i złoczyńcy, bo nawet w tym najsłabszym momencie byłam świadoma tego, że sobie poradzę. I to doskonale!
A dlaczego? Bo dokonałam w swoim życiu cudów. Sprawiłam, że to, co niemożliwe, stało się możliwe! Jako dziewczyna z prowincji, niemająca zamożnych rodziców, którzy mogliby ją wprowadzić w biznesowe kręgi, wzięłam „motykę” i wybrałam się z nią na podbój słońca. Dziś ludzie pytają: „Pani Ewo, jak to jest możliwe, że w ciągu roku wyszły pani trzy książki i każda stała się bestsellerem? Jak to się dzieje, że za pani obrazy trzeba zapłacić kilkadziesiąt tysięcy euro i nie każdy może je kupić, trzeba czekać w kolejce? Jak to jest możliwe, że była pani na wybiegach całego świata i pisał o pani »New York Times«, »Washington Post«, »Wall Street«?”. Odpowiadam: „Po prostu się nie bałam! Wierzyłam w siebie i swój talent. Zamiast siedzieć i zastanawiać się, czy mi coś wyjdzie, czy nie, próbowałam. Jeśli upadałam, leżałam, patrząc życiu „pod spódnicę”, aż odkryłam, o co się potknęłam. Wtedy wstawałam i walczyłam.
Twarda zawodniczka!
Tak! Dla mnie życie to gra – gram w nią każdego dnia. I wiem, że żadna porażka – a mam ich na koncie całe mnóstwo! – to nie koniec świata. On skończy się dla nas wtedy, kiedy uznamy go za skończony. Jeśli będziemy cały czas zakopywać się w przeszłości, nigdy nie ruszymy z miejsca, a pławiąc się w nieszczęściu, nie spotkamy szczęścia.
Zawsze się śmieję, że w moim życiu szczęście jest… wypadkową wielu nieszczęść. W najgorszym okresie życia uciekłam w pisanie i malowanie – traktowałam je jako arteterapię, a one… zamieniły się w pracę. Dzisiaj myślę tak: „Boże, gdyby świat nie zawalił mi się na głowę i nie doświadczyłabym cierpienia, którego nie życzę nawet najgorszemu wrogowi, prawdopodobnie nie zrealizowałabym tego, o czym marzyłam od dziecka: by pisać i malować”. Mówią że cierpienie uszlachetnia – i to jest prawda.
Kobiety, bierzcie więc sprawy w swoje ręce! Ale tym, które są pogubione, w fatalnej sytuacji fizycznej, psychicznej albo materialnej odradzam jedno – żeby szukać wtedy pomocy u kolejnego mężczyzny, licząc na to, że będziecie mogły się na nim oprzeć, że wyciągnie was z problemów. Cudza łaska na pstrym koniu jeździ! Kiedy się „zbudujecie” same i będziecie mocno stać na nogach, nikt was już nie przewróci. A nawet jeśli, wstaniecie jeszcze silniejsze.
Mówi Pani wprost: „droga na szczyt jest trudna”. Gwiazdy zaś pokazują jej lepsze odcinki…
Wie pani, to jest tak nieszczere… Jeżeli ludzie obserwują mnie w social mediach, komentują wydarzenia z mojego życia, to znaczy, że jestem dla nich wzorem. Miałabym im opowiadać farmazony, dorabiać sobie tytuły i zasługi, robić z siebie geniusza? To nie byłoby fair! A poza tym moje ego zostało zbudowane na twardych faktach. Jeżeli np. mówię, że „Washington Post” pisał o mnie jako o absolutnym zjawisku z świecie mody międzynarodowej, to mam artykuł, który mogę pokazać. Jeżeli mówię o sukcesie na Schodach Hiszpańskich, na Alta Moda-Alta Roma, polecam do obejrzenia program, nagrany przez Telewizję Polską, w którym sam Silvio Berlusconi mnie wychwalał. Tyle rzeczy osiągnęłam! Jestem z siebie dumna.
Wstyd? Ludzie nie rozumieją, że największą wartością jest… umiejętność wychodzenia z opresji! Niedawno byłam na balu charytatywnym – jego organizator, Rafał Brzoska, jest na liście najbogatszych Polaków. Wie pani, że on swój biznes budował, mając puste konto, problemy i zobowiązania? Donald Trump, były prezydent USA, plajtował czterokrotnie – mówi o tym otwarcie. Z tymi, którzy przyznają się do porażek, ludzie się utożsamiają: i w życiu, i w biznesie. Potężne majątki nie gwarantują nikomu, że uniknie bólu, smutku, goryczy. Nawet jeśli nie straci kasy, to może stracić najbliższego człowieka.
Joanna Przetakiewicz mówi, że „pieniądze dają szczęście”, ja uważam, że mogą sprowadzić na nas mnóstwo nieszczęść. Mam kilkanaście przyjaźni, które trwają 30, 40 lat. Ktoś powie: „Tylu to można mieć znajomych!” – ja mam przyjaciół! Bo auto psuje mi się na środku autostrady, a ja wiem, że każdy, jeśli do niego zadzwonię, zorganizuje mi pomoc. To jest moje szczęście! Pieniądze? Tak, dają wolność i wygodne życie. Pozwalają zadbać o ludzi, których kochamy, czasem zmniejszyć ich cierpienie. Tak do nich podchodzę…
Wróćmy na Schody Hiszpańskie – właśnie mija 20 lat, odkąd zrobiła Pani na nich swój pierwszy pokaz mody. Jak się Pani zmieniła przez ten czas? Jest coś, czego Pani żałuje?
Bardzo żałuję, że podzieliłam życie na prywatne i zawodowe. Że nie poświęciłam tyle czasu, ile powinnam, budowaniu marki na Zachodzie. Że zrezygnowałam z tak wielu interesujących i intratnych propozycji. Dostawałam je przez kolejne trzy lata, bo po tym pierwszym pokazie co pół roku pojawiałam się na tygodniu mody Alta Moda-Alta Roma.
Tyle że po nieudanym małżeństwie miałam ogromną potrzebę zbudowania ogniska domowego jak z bajki – takiego, jakie mieli moi rodzice. I niestety za dużo emocji poszło w tę przestrzeń. Miałam wtedy małe dzieci, one akurat w niczym mi nie przeszkadzały, ale te ciągłe próby budowania relacji z partnerem… Dziś wiem, że nie wszyscy są stworzeni do typowego życia domowego. Ja akurat jestem, ale los nie chce mi na to pozwolić. Kiedy wydaje mi się, że już dobiegam do mety i nareszcie złapię oddech w domu na wsi, moje życie przyspiesza. W ramach terapii napisałam książkę, namalowałam obraz… W dzisiejszych czasach produkt wymaga promocji, kontaktów z mediami, podróży, bywania itd. Życie mi pokazuje: „Nie, jeszcze nie usiądziesz!”. (śmiech)
Przez te 20 lat bardzo się zmieniłam, choć dla przyjaciół pozostałam tą samą Ewą. Odkryłam, co znaczy być znaną osobą i ilu ludzi chce na tym żerować. „Współczuję ci” – powiedziała mi kiedyś przyjaciółka. „Poznając kogoś, nie możesz mieć pewności, czy on jest zainteresowany tobą, czy twoim nazwiskiem”. Ja zawsze byłam pewna, że chodzi o mnie, bo jestem przecież fantastyczna! (śmiech) Błędy, które popełniłam 20 lat temu, podyktowane były głównie moją dumą, godnością i strachem przed tym, że jeśli przeniosę się na stałe do Włoch, mój związek się rozpadnie. A któregoś dnia partner powiedział mi: „Nie mogę dłużej mieszkać w Zielonej Górze. Chcę się rozwijać. Przenoszę się do Warszawy”. Ja postawiłam na dom i rodzinę, a on – mimo chęci ożenku i posiadania ze mną dzieci! – na karierę. Gdybym myślała o sobie, dziś byłabym w kompletnie innym punkcie życia. Co wcale nie znaczy, że w obecnym jest mi źle.
Ale i tak po tym rzymskim pokazie na świecie otworzyło się przed Panią wiele drzwi…
Tak, ale w niektóre trzeba było zapukać, a w inne wejść z kopa. Czasami życie daje nam klucze do właściwych drzwi – i tak było po moim pokazie – ale i tak za każdym razem, gdy chcemy przez nie wejść, musimy wykazać się pracą i talentem. Nikt przecież nie ocenia projektanta na podstawie tego, gdzie miał pokazy, tylko po tym, jak wygląda jego nowa kolekcja.
Gdy byłam już po pokazie w Rzymie i kilkunastu w Paryżu, podeszła do mnie łowczyni talentów. Powiedziała, że obserwuje mnie już od kilku sezonów i byłoby dla nich zaszczytem, gdybym wystąpiła na Fashion Week New York. To był wielki prestiż! Dobra kolekcja, dobre show, dobre recenzje w gazetach na całym świecie – one otwierały mi kolejne drzwi. Ale zdarzało się także, że źle oceniłam odległość i „rozbiłam się” na nich, albo otwierałam je, a one… okazywały się bramą do piekła.
Co naprawdę otworzyły mi Schody Hiszpańskie? Regularne pokazy na Alta Moda-Alta Roma. Regularne pokazy w Rzymie otworzyły mi regularne pokazy na Haute Couture. A te paryskie otworzyły mi pokazy w Nowy Jorku. One z kolei otworzyły mi Moskwę, Wiedeń, Montreal, Barcelonę itd. To Stefano Dominella, prezydent Alta Mody-Alta Romy, sprawił, że wystawiłam kolekcję wśród dwunastu największych domów mody! Włoscy projektanci mieli do niego pretensje, że sprowadził „jakąś Polkę”, bo świat mody jest strasznie hermetyczny, a twórcy są o siebie zazdrośni. A dwa dni później, kiedy obejrzeli mój pokaz, wszyscy wstali i zaczęli klaskać. Weszłam do jaskini lwa! Poczułam się silna, mocna, zbudowana. Upewniłam się też w tym, że moja estetyka, szeroko dyskutowana w Polsce, jest doskonała.
Alta Moda i Haute Couture to synonimy mody robionej ręcznie, mocno zdobionej i bogatej, czyli sztuki w modzie. A u nas produkowało się ubrania na co dzień. Ja też produkowałam klasyczne rzeczy, ale markę Minge promowałam modą wieczorową z pierwiastkiem sztuki. Tylko takie ubrania nie tracą z czasem, a wręcz z każdym rokiem nabierają większej wartości kolekcjonerskiej. A casualowe kolekcje? Kończy się sezon i ubrania są już do wyrzucenia, bo stają się niemodne.
Ile ma Pani teraz butików zagranicą? Słyszałam, że zbudowała tam Pani dużą sieć…
Na dzień dzisiejszy trudno powiedzieć, ponieważ działamy na zasadzie licencji zagranicznej – wyszliśmy z prowadzenia tak szerokiego biznesu, pandemia bardzo mocno go zweryfikowała i pokazała, że nie tędy droga. W tej chwili zmieniamy linię produkcji. Jako że jestem pro-eko, z całych sił sprzeciwiam się temu, co od dawna dzieje się na świecie, jak wyglądają pustynie, oceany, lasy. Przemysł odzieżowy, nie ma co kryć, jest jednym z tych, który jest najmocniej odpowiedzialny za zaśmiecanie naszej planety. Jeżeli wejdziemy do sieciówek największych międzynarodowych marek, zobaczymy, że większość ubrań ma w składzie sam poliester, a on w ogóle się nie rozkłada!
W tej chwili, wraz z Centrum Badawczym Łukasiewicz, pracuję nad tkaninami, w które wdrażamy surowce biodegradowalne. Przygotowuję też spory manifest na lipiec przyszłego roku, który wygłoszę w trakcie Haute Couture w Paryżu – a pierwsze słowo wypowiem na Bliskim Wschodzie (w połowie października) właśnie o tym, żebyśmy tworzyli modę mądrą. Taką, której nie będziemy produkowali w tonach, ale ponadczasową, doskonałą designersko i artystycznie.
A co najmocniej rozwijamy dziś w mojej firmie? Dział concierge, czyli tzw. mody dedykowanej, dla klientów zagranicznych, których mamy na całym świecie.
W Pani kreacjach prezentowały się publicznie takie gwiazdy jak Kelly Rowland, Cheryl Cole, Paris Hilton, La Toya Jackson czy Ivana Trump. Jak pozyskuje się takie klientki?
Opowiem pani chyba najbardziej sztandarową historię – jakiś czas temu, po pokazie na Haute Couture, dostaliśmy wiadomość… ze sztabu Rihanny. Główna stylistka gwiazdy wysłała nam zdjęcia z mojego paryskiego pokazu z prośbą o dostarczenie wybranych kreacji, bo chcą je wykorzystać w nowym teledysku.
Cheryl Cole natomiast została zaproszona do showroomu, w którym agenci sprzedają kreacje różnych projektantów mody – rozejrzała się i wybrała to, co najbardziej jej się podobało, czyli moją kolekcję.
Paris Hilton? Sympatyczna historia: mój starszy syn, będąc 16-latkiem, bawił się z nią w Beverly Hills. A kiedy przyjechała do Polski, wysłaliśmy jej, oczywiście na życzenie, nasze ubrania. Wiem, że i w Stanach często je nosiła.
La Toya? Organizator eventu, chcąc uprzyjemnić jej pobyt w Polsce, zaproponował wizytę w butikach znanych projektantów, a ona mu powiedziała, że chce iść do Ewy Minge! I przyszła, kupiła dużo rzeczy, nie oczekiwała ich za darmo. To wszystko jakby samo się działo!
A jak to się robi teraz? Poprzez agencje! Ja się w to nie bawię. To może jest uczciwe, ale – w moim poczuciu godności – nieprawdziwe. Płaci się ustaloną kwotę, wybiera gwiazdę, która ma daną rzecz na siebie założyć, zrobić sobie w niej zdjęcia, wrzucić na Instagram albo pokazać się w przestrzeni publicznej – i tyle! Gwiazdy nie chodzą same po butikach, tylko mają dostarczaną odzież. Wystarczy mieć dobre kontakty ze stylistami i załatwione. W Polsce też tak jest! Ale ja moim znanym klientkom – a mam ich wiele, na czele z Jolantą Kwaśniewską – nie płacę za promocję ubrań. Nie jestem też zazdrosna, jeżeli założą na imprezę coś od innego projektanta. Małgosia Rozenek stworzyła nawet własną markę modową. Trzymam kciuki, by jej się udało!
Poza prowadzeniem domu mody z sukcesem zajmuje się też Pani designem – projektuje wnętrza, ceramikę, biżuterię, okulary, meble. Ma Pani chyba mocną potrzebę kreacji?
W mojej autobiografii Życie to bajka jest takie zdanie: „Urodziłam się, by stworzyć świat ze swojej wyobraźni”. Gdy byłam mała, ciągle coś tworzyłam. Pamiętam, że w pierwszej klasie szkoły podstawowej miałam drewniany piórnik, a wtedy zaczęły pojawiać się u nas skórzane, kolorowe i na zamki, które przywoziło się z NRD. Niektórzy koledzy je mieli i z dumą nosili. Też o takim marzyłam, więc… poszłam do dziadka Franka, który produkował toczki do jazdy konnej i był czapnikiem, i usiadłam przy jego maszynie. Pokazał mi tylko, jak działa i… sama uszyłam sobie piórnik.
Kiedy chciałam się kolorowo ubrać – a za komuny nie było wyboru – farbowałam materiały. Do prania – aby wyglądało świeżej – dodawało się specjalnej farbki, a jak wlało się jej więcej, prześcieradła robiły się różowe albo seledynowe. Dziś złote nici nie są towarem luksusowym – wtedy były, więc… wyciągałam je ze wstążek z materiału, a potem wyszywałam nimi jakieś wzory na bluzkach. Koralikami też! W moim pierwszym mieszkaniu miałam tanie meble, więc kupiłam tapetę – czerwoną w białe groszki – i je okleiłam. Szyłam obicia, aby starym meblom nadać nowy kształt i styl. Zawsze byłam kreatywna!
Nie uważam się za projektantkę mody, tylko za kreatorkę szeroko pojętego designu. Co ciekawe, wcale nie przywiązuję uwagi do tego, jak ludzie są ubrani, widzę świat wokół. Dziś minęłam kilka osób i gdyby mnie pani spytała, co na sobie miały, powiedziałabym: „Nie wiem, nie zauważyłam”. Za to z detalami opowiem pani, jaką kanapę wypatrzyłam, co mnie w niej drażniło, jakbym ją przerobiła, żeby była i designerska, i wygodna. To jest moje życie – moja pasja – kreowanie!
A skąd Pani na to wszystko bierze siłę? Jak podtrzymuje Pani w sobie tę twórczą iskrę?
Czy jest coś takiego w pani życiu, na co pani czeka, żeby to zrobić, a kiedy przychodzi na to czas, czuje pani w sobie ogromne szczęście i adrenalinę? Właśnie! Ja tak mam we wszystkim, co robię. Jak skończę malować obraz, podziwiam go i… na głos się sobą zachwycam. Ostatnio syn musiał wysłuchiwać, jaka jestem genialna, a jakiś czas później, kiedy coś zepsułam, że to już koniec, bo „talent mi się wyczerpał”. Emocje, które towarzyszą mi po dobrze wykonanej pracy, są takie silne!
Największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało, jest to, że praca jest moją największą pasją i że każda pasja staje się pracą. Tak było w przypadku malarstwa i literatury. Robiłam to dla przyjemności – a dziś maluję, bo kolekcjonerzy zamawiają obrazy, i piszę, bo mam wydawnictwo, z którym podpisuję umowy na nowe książki. Ale kiedy książka albo kreacja pojawia na sklepowych półkach, gdy dostaję maile od wielbicieli mojego talentu, gdy czytam wspaniałe recenzje po moich pokazach mody, czuję się doceniana i spełniona. To jest jak narkotyk! Robię więc wszystko, aby mieć do niego stały dostęp. (śmiech)
Od dziecka mam twórcze ADHD. I potrafię robić trzy rzeczy naraz! Gdy maluję, słucham audiobooków, w trakcie pisania towarzyszy mi muzyka, a ponieważ mam podzielność uwagi, często jeszcze oglądam film. A kiedy projektuję na iPadzie – tkaniny, meble, ubrania – włączam w telewizji jakiś program przyrodniczy lub informacyjny, i śledzę go, rozmawiając przez telefon. Cała ja!
Płodozmian działa stymulująco! Skacząc z jednej twórczości w drugą, unika Pani nudy.
Dokładnie tak to wygląda! Kiedy czuję „zmęczenie materiału”, wskakuję na drugiego konia i galopuję na nim, aż go nie zajeżdżę, a potem znowu zmiana, by ten koń mógł sobie odpocząć.
Powiedziała Pani, że od początku budowała firmę jak rodzinę. Czy teraz, kiedy jest ona modowym imperium, też ma Pani tak bliskie relacje z ludźmi? Jaką jest Pani szefową?
Przyszedł w końcu w moim życiu moment totalnego zmęczenia, gdy uznałam, że chciałabym oddać się troszkę bardziej sztuce, jak się potem okazało również literaturze, więc zarządzanie zrzuciłam na inne osoby, a przez to, że się od niego odcięłam, odżyłam kreatywnie.
Proszę mi wierzyć, że przez prawie 30 lat prowadziłam tę firmę jednoosobowo, czyli to ja zamawiałam tkaniny i surowce, projektowałam wszystkie kolekcje, zarządzałam całym zespołem. Miałam szefową produkcji, księgową, sekretarkę i kierowcę – i tyle. Pilnowałam, aby opłacić ZUS, to sprzedać, tamto kupić, nadzorowałam salony i wpływy do kasy – a to wszystko razem mnie przytłaczało i powodowało, że powtarzałam: „Muszę pracować! Muszę to zrobić!”. To takie okropne słowo: „muszę”. Zerwałam z nim!
Dzisiaj moja pracownia znajduje się prawie 400 kilometrów od mojego domu. Wzorcownię mam blisko, i to mi wystarcza. Z osobą, która jest odpowiedzialna za rozwój kierunku modowego, mam bliski kontakt, jesteśmy jak siostry! Do tej, która zarządza finansami, też mam pełne zaufanie. Od jakiegoś czasu mam wspólnika – co ułatwiło pracę! – bo dużym tortem, którego nie jesteśmy w stanie zjeść sami, warto się z kimś podzielić.
A szefem marketingu w naszej spółce jest mój starszy syn, Oskar, który – jak ja – jest wielozadaniowcem, więc poza pracą dla mnie, prowadzi też swoją firmę. Motywuje mnie do pracy! „Mamo, musisz dziś zrobić sesję!”. „Dziś? Ale ja nie planowałam nawet wychodzić z domu, ani przebierać się za Minge” – śmieję się. Podglądam czasem i słucham, jak zarządza ludźmi – doskonale sobie radzi. Gdyby mógł, siedziałby w pracy calutki dzień, to jego hobby.
A w kogo się wdał? To przecież kopia mamy!
(śmiech) Też nie potrafi zrozumieć, dlaczego ktoś nie chce pracować siedem dni w tygodniu, albo po godzinie 22.00, jeśli jest taka potrzeba. Ani tego, jak można nie robić czterech rzeczy naraz. A kiedy podejmuje wyzwanie, wszyscy się dziwią, jakim cudem coś, co innym zajmuje tydzień, on wykonuje w dzień, i to perfekcyjnie! No, we mnie się wdał! Cała mama! (śmiech)
To czym nas Pani wkrótce zaskoczy? Bo kariera pisarki chyba nie tylko mnie zdziwiła…
Proszę mi wierzyć, mnie też! (śmiech) Po dwóch częściach Gry w ludzi – a w międzyczasie Jak ubierałam arabskie księżniczki – kończę pisać trzecią, też arabską, wyjdzie w połowie listopada. Miesiąc wcześniej będę mieć potężny event w Dubaju, będący połączeniem sztuki, mody i wzornictwa, które uprawiam od lat. Mam zaplanowanych kilka wystaw w Polsce, na których pokażę obrazy. Przygotowuję się już mocno do Paryża i pokazu Haute Couture. Cały czas projektuję rzeczy na potrzeby naszej spółki, bo rozwinęliśmy wielką markę z okularami – oprawki optyczne premium, 2000 sklepów na całym świecie, a niedawno wzbogaciliśmy ją o okulary słoneczne, które cieszą się ogromną popularnością. Lada moment wejdzie kolekcja bielizny, którą projektuję dla marki Esotiq. I kolejna kolekcja: buty. I odzież – ta inteligentna.
Czego się można po mnie spodziewać? Sama nie wiem! Co chwilę przychodzi mi coś nowego do głowy. Los też mi coś podrzuca – albo to biorę, albo nie. Ostatnio dostałam propozycję, by prowadzić spotkania dla kobiet, być dla nich – nie znoszę tego słowa – coachem, mentorem. Na razie nie mam na to przestrzeni. Nauczyłam się mówić „nie”, bo nie spodziewałam się, że te wszystkie rzeczy, którymi się z pasją zajmuję, mi wypalą. A jeszcze robię dwa razy w roku program telewizyjny! Czy dojdzie mi tu jeszcze coś nowego? Obawiam się, że mogłabym się uwięzić w zobowiązaniach, ale… jak dobrze pogłówkuję, pewnie znajdę na to czas i siłę, tyle że musiałabym planować tę pracę na przyszły rok, tak szczelnie wypełniony mam kalendarz.
Wymieniła Pani to wszystko na jednym tchu… Teraz już absolutnie rozumiem, dlaczego określa się Pani „kosmitką”. Trzeba być nie z tej planety, żeby uciągnąć tyle biznesów!
(śmiech) Dodam, że nikt za mnie ani niczego nie projektuje, ani nie maluje, ani nie pisze. Kto mnie zna, doskonale wie, że we wszystkim, co tworzę, jestem cała ja, na 200 procent! Talent, pracowitość i samodyscyplina – im zawdzięczam sukces.
Kosmitka? Gdy byłam mała, mama sadzała mnie wieczorami na parapecie okna w kuchni i pokazywała mi gwiazdy. Wskazywała którąś z nich, mówiąc: „Zobacz, stamtąd jesteśmy! Kiedyś tu po nas przylecą”. Mój dziadek i ojciec też byli zainteresowani obcą cywilizacją. Tak, absolutnie wierzę w to, że jest jakaś siła wyższa – ja jestem wierząca, więc nazywam ją Bogiem, siłą twórczą i kreatywną – i każdy z nas ma w sobie boską cząstkę. Pytanie tylko: czy ma odwagę i potrzebę ją rozwijać? Ja mam.
Niech ta siła twórczo Panią wypełnia! Życzę kolejnych sukcesów i dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz
POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK
„Przebudzenie Przedsiębiorcy”
7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy
- Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
- 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
- 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz
Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...