Wywiady

Własna firma? Brzmi świetnie! – wywiad z Beatą Kawką

Ewa Anna Baryłkiewicz

Oglądaliście Diunę 2, niedawny hit kinowy, a wcześniej filmy Barbie, Willy Wonka, Happy Feet 2 – Tupot małych stóp? Brzmiały świetnie? A wiecie, że za udźwiękowieniem tych filmów w polskiej wersji dubbingowej stoi… Beata Kawka?

Tak, ta aktorka, którą znamy m.in. z filmu Jasne, błękitne okna czy seriali Belfer, Lipowo i Samo życie, gdzie grała Tamarę i Donatę Leszczyńskie.

Beata Kawka od ponad 13 lat prowadzi, wraz ze wspólniczką Iloną Czech-Kłoczewską, własną firmę – Film Factory Studio.

„Brzmi świetnie!” to slogan ich studia nagrań, ale te słowa oddają też idealnie klimat, jaki wspólniczki stworzyły w swojej firmie.

Zresztą, posłuchajcie sami!

Beata Kawka i Ilona Czech-Kłoczewska

Na zdjęciu: Beata Kawka i Ilona Czech-Kłoczewska


Jako aktorka, pracujesz „na emocjach”, a jako bizneswoman?

Pytasz, czy daję im się czasem ponieść? O, nawet bardziej! (śmiech)

A wydawałoby się, że szef firmy musi je permanentnie powściągać, działać na chłodno…

To domena mojej wspólniczki. Nie jestem typową bizneswoman, raczej samoukiem, a do tego artystką…

Firma, którą założyłam z moją wspólniczką Iloną, powstała trochę przez przypadek – i pod wpływem emocji – bo choć obie pracowałyśmy w branży, nie miałyśmy pojęcia, jak prowadzić własne studio dubbingowe. Robiłyśmy to po omacku, ucząc się na błędach.

Początek był niezwykle emocjonalny! Budowa studia nagrań, wielkie otwarcie…

A później? Gdy nie masz zamówień, emocje cię zalewają... Teraz też nam ich nie brakuje, na szczęście tych pozytywnych.

Ostatnie lata były dla Film Factory Studio obfite w duże projekty, ważne na filmowym rynku. Barbie i Willy Wonka – to dwa flagowe filmy, do których zrobiliśmy polskie wersje językowe w zeszłym roku. Ten rozpoczęliśmy od Diuny 2.

To są ogromne emocje, przekładać na język polski tak ważne produkcje filmowe! W aktorstwie takich nie mam.

Aktorką jestem od ponad 35 lat. Kiedy dostaję propozycję, zastanawiam się, czy chcę przyjąć rolę, czy projekt jest dla mnie interesujący z jakiegoś powodu, wchodzę w niego albo nie, ale to jest pragmatyczny wybór – natomiast w biznesie przez cały czas mam zastrzyk adrenaliny.

Pragmatyczka? Zawsze jawiłaś mi się jako kobieta, która w życiu kieruje się sercem. Ale taka z zadziorem, potrafiąca udowodnić, że niemożliwe nie istnieje. Idąca własną drogą.

To prawda, idę zawsze swoją drogą. Nigdy nie chciałam nikomu niczego udowadniać, a jeżeli już, to… samej sobie. Jestem silna, uparta i wszystko robię po swojemu – pełna zgoda. (uśmiech).

Oczywiście w biznesie zawsze radziłam się ludzi bardziej od mnie kompetentnych. Jeśli mam jakiś problem – mówię o pracy w studio i Fundacji FETA, której również szefuję – zawsze znajdę numer telefonu do kogoś, kto pomoże mi go rozwiązać albo wyjaśni, jak wyjść z danej sytuacji.

Ale cokolwiek by się nie działo w firmie, tę ostateczną decyzję zawsze podejmujemy wspólnie: ja i moja wspólniczka, Ilona.

Ciekawostką jest fakt, że przez 13 lat prowadzenia firmy żadna z nas, bez wiedzy tej drugiej, nie wydała ani złotówki! Niesamowite, prawda? To nawet czasami jest zabawne, kiedy Ilonka – mając przecież dostęp do konta służbowego – dzwoni do mnie i uprzedza: „Beciu, biorę nową taryfę na telefon za tyle i tyle, dobrze?”, na co odpowiadam:, „Tak, tak, oczywiście”. Ja robię to samo. Wiem, jak to brzmi, ale… dla mnie ta informacja jest szalenie ważna, bo wyraża szacunek, jakim się nawzajem obdarzamy.

A wracając do tego, że kieruję się sercem – tak właśnie robię i dlatego chciałam stworzyć firmę, w której wszyscy, i prezeski, i współpracownicy poczują się dobrze. Dziś nie tylko korporacje, ale i mniejsze firmy traktują pracowników bezimiennie i przedmiotowo – to nie w moim stylu. Ja zostałam nauczona, przez tatę, wielkiego poszanowania do drugiego człowieka.

Gdy kilka lat temu prowadziłam artystycznie Teatr Miejski w Lesznie, dałam ogłoszenie o przesłuchaniu dla aktorów. Przyszło prawie 400 zgłoszeń. Uwierzysz, gdy Ci powiem, że wszystkie obejrzałam?

Uwierzę. Ale… wiesz, że mało kto tak robi? Dziś takich pracodawców ze świecą szukać.

Moja córka powiedziała mi to samo. (śmiech) A ja siedziałam kilka dobrych dni, zagłębiałam się w te zgłoszenia i spośród nich wybrałam setkę zdolnych osób, które zaprosiłam na bezpośrednie przesłuchania. I przez kilka dni oglądałam ich występy! Po nich ci młodzi aktorzy przyszli i powiedzieli mi: „Pani Beato, bardzo dziękujemy, że dała nam pani szansę, żebyśmy mogli pokazać tutaj siebie i swoje talenty. I że przyjęła nas pani z tak wielkim poszanowaniem”. „Jak to? Inni dyrektorzy was nie szanują?”, zdziwiłam się. Okazało się, że nie. Zbywają ich, przeganiają. Jakby nikomu nie przyszło do głowy, że każde przesłuchanie to dla aktora potworny stres!

Dla tych młodych ludzi szokiem było to, że zaczynałam te spotkania od normalnej rozmowy: „Pogadajmy! Powiedz: kim jesteś, skąd pochodzisz, co lubisz?”, najpierw ocieplałam relacje, żeby po chwili powiedzieć: „Ok, to teraz wejdź na scenę, odpal wrotki i pokaż mi najlepszego siebie”. (śmiech)

I to samo robię w naszej firmie! Co jest fajne? To, że oprócz tego, że dbamy o dobrostan naszej ekipy, dbamy też o siebie wzajemnie – ja i Ilona. Dbamy i zawodowo, i prywatnie. Być może to też tłumaczy nasze sukcesy. Pojawiają się owoce naszej długoletniej współpracy. Obie wyznajemy zasadę, że dobro zła nie urodzi – dobro może wytworzyć tylko dobro.

A dlaczego otworzyłaś studio nagrań? I jaki miał w tym udział… Adam Hanuszkiewicz?

Adam Hanuszkiewicz miał to do siebie, że raz na kilka lat kimś się fascynował. Ja też, przez pięć lat, byłam jego aktorką, z wielką ciekawością mnie obserwował i bardzo chętnie obsadzał. A potem się chyba znudził – i miał do tego prawo jako dyrektor teatru. Przyszli nowi adepci szkoły teatralnej, zachwycił się kimś innym, mnie podziękował, najwidoczniej skończyły mu pomysły na Kawkę. Tyle że zwolnił mnie w dość dramatycznych okolicznościach, gdy zostałam sama z małym dzieckiem…

Już wcześniej źle się działo w moim życiu. Kiedy byłam w ciąży, okazało się, że mój partner narobił strasznych długów. By je spłacić, musieliśmy sprzedać wszystko: samochód, mieszkanie. On wariował w stresie i depresji, a ja wiedziałam, że muszę chronić siebie, bo chcę urodzić zdrowe dziecko. I odeszłam. Zostałam sama, bez pieniędzy, bo w teatrze już nie grałam, w filmie też nie.

Wtedy koleżanka zaproponowała mi pracę w studio nagrań, w charakterze sekretarki. Przerzucałam umowy w biurze i – co było najmniej komfortowe – przyjmowałam na te nagrania koleżanki-aktorki, które nie mogły się nadziwić: „Beata, co ty tutaj robisz!? Taka dobra aktorka!”. (śmiech)

A mnie ta praca uratowała! Urodziłam dziecko, stworzyłam nam dom. A z sekretarki szybko awansowałam na wyższe stanowisko, potem na jeszcze wyższe, w końcu zostałam samodzielnym producentem.

Chwilę później dostałam rolę w Samym Życiu i miałam wiele dni zdjęciowych, a mimo to nie zrezygnowałam z mojej drugiej pracy, czyli kierownictwa produkcji w studiu dźwiękowym. I tak pracowałam dziewięć lat.

Jak łączyłaś te dwie działalności? A właściwie trzy, bo w serialu grałaś podwójną rolę…

…bliźniaczki: Tamarę i Donatę. Jak łączyłam? Grałam w dzień, wieczorami robiłam produkcję. Jakiś czas później pewien człowiek poprosił mnie, żebym otworzyła mu studio dźwiękowe i zaproponował mi funkcję dyrektora – niestety, oszukał mnie.

W którymś momencie Zdzisław Zieliński, realizator dźwięku, z którym pracuję od ponad 20 lat – był ze mną i w tym pierwszym studio nagrań i w drugim, i jest w tym, któremu obecnie szefuję – powiedział: „Beti, a czemu ty cały czas wysługujesz się jakimś obcym ludziom? Nie możesz sama założyć studio?”. Ja na to: „Zwariowałeś? Jak? Przecież ja się w ogóle nie znam na biznesie!”. „Aaaa tam, poradzisz sobie”, skwitował. (śmiech)

Akurat to był moment, kiedy postanowiłam sprzedać mieszkanie i kupić dom, żeby… mieć płot. (śmiech) Wiesz, Samo życie zrobiło się bardzo popularne, z dnia na dzień stałam się rozpoznawalna, a życie w bloku… zaczęło mi ciążyć. Każdego ranka, idąc z psem czy do pracy, słyszałam szepty, że jestem ładniejsza niż w telewizji, albo brzydsza. Ktoś mi wmawiał, że mój pies zrobił kupę na klatce schodowej itd. Po prostu wzbudzałam w ludziach jakieś emocje i czułam potrzebę, by się od nich odgrodzić. Płotem! (śmiech)

Kilka tygodni później Ilona, realizatorka dźwięku, z którą też pracowałam w poprzednich studiach, przyszła do mnie i powiedziała: „Beciu, ja też mam mieszkanie do sprzedania, może byś mnie chciała na wspólniczkę?”. Spojrzałam na nią i… „Ok, działamy!”, zgodziłam się.

I tak, w 2011 roku, powstało Film Factory Studio. Poświęciłyśmy swoje mieszkania, żeby otworzyć i wyposażyć tę firmę.

Zakup specjalistycznego sprzętu też generuje ogromne koszty…

To prawda. A kiedy się urządziłyśmy, to po kilku latach… wymówiono nam lokal na Pradze i drugi raz musiałyśmy dofinansowywać studio, już to nasze docelowe, w którym do dziś działamy. Znajduje się ono w najstarszej kamienicy na Mokotowie, przy ulicy Sandomierskiej, w byłej piekarni „Litewska” pana Henryka Tschirschitza, w której wypiekano chleb sandomierski, słynny w całej Warszawie.

Nasza przyjaciółka, dekoratorka wnętrz, Anitka Pawłowska, stworzyła nam przepiękną, studyjną przestrzeń. Każdy, kto nas odwiedza, rozgląda się i mówi: „Tu jest niesamowicie!”. Inne studia nagrań są zwykle szare, stonowane, a u nas jest feeria barw, bo też ja często przychodzę tutaj z bukietami kwiatów i układam je w wazonach, nie tylko we wnętrzach, w których pracujemy, ale i tuż przy wejściu, na kontuarze, żeby już od progu witały naszych gości, aby na dzień dobry było zielono, pięknie i kolorowo.

Prowadziłaś dwa studia nagrań, wreszcie otworzyłaś własne – klienci podążyli za Tobą?

Tak, wielu. Tak naprawdę tylko ich zawiadomiłam, że otwieram własne studio i jeżeli ktoś ma ochotę nadal ze mną pracować, zapraszam pod nowy adres. A ponieważ przez te lata wyrobiłam sobie markę rzetelności i najwyższej jakości – bo to ja obsługiwałam wszystkich klientów, a nie właściciele firm, dla którym pracowałam – już na samym początku działalności firmy Film Factory Studio dostałam niesamowity prezent.

Wciąż pamiętam ten dzień…

Szóstego dnia lipca zrobiliśmy wielkie otwarcie firmy: było wino, przekąski, goście. Nagle dostałam SMS-a od brytyjskiego kolegi: „Beata, zajrzyj do swojej skrzynki mailowej”. Zajrzałam, a tam była… oferta zrobienia ogromnego filmu dla ogromnej wytwórni filmowej! (uśmiech) Dziś już mogę się przyznać, że chodziło o film Happy feet 2, a za tą niespodzianką krył się szef tej wytwórni.

Wiedział o moim samodzielnym macierzyństwie, więc kiedy usłyszał, że otwieram własne studio, napisał do mnie, sam przechodząc na emeryturę: „Dzielna Ruda Dziewczyno, wszystkiego najlepszego! To mój prezent dla Ciebie. Niech ci się darzy!”.

Piękny początek! Happy feet 2. Tupot małych stóp, był wielkim przebojem kinowym.

Tak, ten film dał nam mocną podwalinę do rozwoju. Dzięki niemu staliśmy się studiem, które na dzień dobry zdobyło rozpoznawalność i wskoczyło na wysoką półkę, to był przecież „high priority project”. Pamiętam te miliony pingwinów! I te wspaniałe wielogłosowe chóry, które nagrywaliśmy z ogromną precyzją, pasją i starannością! Dla całej ekipy praca przy tym filmie to była pierwsza wielka przygoda.

Ten film wywołał lawinę nowych zleceń? Nie musieliście chyba walczyć o kolejne?

Skąd! Przez pierwsze lata działalności firmy w ogóle nie wypłacałyśmy sobie pensji, ja biegałam do seriali i różnych produkcji filmowych, a Ilona pracowała jako realizator filmów w innych studiach dźwiękowych. Obie pracowałyśmy ciężko, a mimo to bardzo trudno było nam zdobyć długofalowe projekty. Martwiłyśmy się ciągle, że mamy mało zleceń, ale… z tego czasu zostało nam prześmieszne wspomnienie.

Któregoś dnia Ilona powiedziała mi: „Beata, mamy jeszcze tylko na trzy miesiące na czynsz, więc nie wiem, czy przetrwamy…”, jak zwykle odpowiedziałam: „Jakoś to będzie!”. I nagle pojawiła się propozycja, by robić polską wersję filmów dla Beate Uhse, czyli… soft porno. W mojej wspólniczce obudziła się nadzieja. Szybko ją zgasiłam: „Nie, absolutnie!”. „Ale dlaczego? To są bardzo dobre pieniądze i regularne zlecenia!”, tłumaczyła, na co odpowiedziałam: „Słuchaj, czy ty chcesz na pierwszej stronie „Faktu” przeczytać informację, że Kawka robi porno?! Taki tytuł sprzeda się w całej Polsce – i to będzie koniec firmy! Zapomnij!”. Na co ona, niepyszna, westchnęła: „No tak, masz rację”.

I znów się zamartwiamy o byt naszej firmy, a nagle… dzwoni telefon i dziewczyna mówi, że ma projekt, ale trzeba go zrobić w siedem dni i nic nam o nim nie powie, dopóki nie podpiszemy klauzuli poufności. „Ok, podpisujemy!”, zaprosiłam ją. I okazało się – mogę już to zdradzić – że jest to projekt za bardzo-bardzo dobre pieniądze na zlecenie Księstwa Kataru.

Historia jak z bajki!

Ale bajką nie jest. To była animacja stworzona przez Katarczyków, którzy wybudowali kolej, namawiająca ich rodaków, by przesiedli się z ukochanych porsche do tego fantastycznego pociągu. (śmiech) Zrobiliśmy ten projekt w języku angielskim, czyli w wersji podstawowej, a oni później nagrali do niego własny dubbing. Ciekawa praca! I uratowała nas wtedy od plajty. Zawsze się śmieję, że mam dwóch „tatów” w niebie, bo i tego biologicznego, i tego, który mnie wychował – i wiesz… czuję, że jestem w jakiś szczególny sposób chroniona.

Ale też mam wielkie szczęście do spotykania wspaniałych ludzi.

Nie bałaś się zaryzykować? Siedem dni na zrobienie takiego projektu to jednak mało…

Nie, nie ryzykowałam, bo zanim podpisałam kontrakt, zebrałam ekipę i zadałam pytanie, czy w to wchodzimy. Pamiętaj, że każdy sukces osiągnięty przeze mnie w tej firmie, to jest sukces osiągnięty przez moich współpracowników. Oni działają na naszą wspólną korzyść. I ja im wierzę. Jeśli powiedzieli, że zrobimy ten projekt w siedem dni, wiedziałam, że go zrobimy.

A w nim musiał być perfekcyjny angielski, więc wyobraź sobie szukanie do nagrań dzieci, które mówią bez akcentu. To była ogromna robota! Ale zrobiliśmy ją. I zarobiliśmy! Później takich projektów mieliśmy mnóstwo, robionych na tempo, trudnych i zawiłych. Na szczęście jestem otoczona ludźmi, którzy nie dosyć, że są profesjonalni i utalentowani, to jeszcze empatyczni.

Jak ich znajdujesz? Mam wrażenie, że przyciągasz ludzi podobnych sobie.

Nie robimy rekrutacji – ludzie się jakoś sami znajdują. Z reguły ci niefajni, odpadają. Oni się po prostu „nie przyjmują” w naszej firmie. Na samym początku każdemu mówię: „Zróbmy sobie kilka miesięcy próby. Zobaczymy, czy spodobamy się sobie nawzajem i zdecydujemy, czy chcemy iść dalej, dobrze?”.

Teraz mamy w firmie cztery młode dziewczyny – nie mają jeszcze trzydziestu lat – które pracują jako producentki. Są cudownie wychowane, przemiłe, przeurocze, do tego świetne w planowaniu i realizowaniu pracy studia. Tylko jedna z nich jest moją córką. (śmiech)

Czy zatrudniam ludzi podobnych do siebie? Tak.

Jeżeli ktoś chce bumelować, to nie u nas. Mamy zresztą zasadę, którą powtarzamy każdemu pracownikowi: „Dopóki ta firma trwa, dopóty ty masz fajną pracę. Jeżeli wszyscy będziemy dbali o to, by ona rosła i dobrze prosperowała, każdy ma przed sobą przyszłość”.

Dzięki temu jestem spokojna o to, co się dzieje w firmie. Wiem, że może mnie nie być na miejscu, a i tak nikt nie wyjdzie ze studia, dopóki robota nie będzie skończona. Moi współpracownicy są odpowiedzialni. Wiedzą, że lepszej pracy nie znajdą, bo nie dosyć, że dobrze zarabiają, to jeszcze pracują bez stresu, w miłej atmosferze, pięknych wnętrzach. No i mają szefową, która od czasu do czasu przyniesie drożdżowe albo tartę, albo coś napiecze i nagotuje, a żeby było przyjemniej, to i kwiaty kupi.

Stworzyłaś firmę idealną. Ludzie naprawdę szanują i doceniają dziś takie miejsca…

Wiem. (uśmiech) Cały mój zespół – oprócz stałej ekipy produkcyjnej, którą zatrudniamy w studio, jeszcze kilkadziesiąt osób dobieranych do projektów: tłumacze, dialogiści, aktorzy, wokaliści – to są ludzie, którzy chcą tu być i dobrze się tu czują.

I o to nam chodziło z Ilonką, gdy otwierałyśmy studio! „Chcemy być na swoim, porządnie zarabiać i żeby już nikt na nas nie krzyczał, ani się nami nie wysługiwał”. Od początku tłumaczyłam: „To ma być miejsce komfortowe. Nie chcę, aby ktoś tu płakał. Ja napłakałam się u innych pracodawców i wystarczy!”.

Komfortem jest także to, że… mnie już nikt nie może zwolnić, nigdy! (uśmiech)

A czy trudno jest namówić Cię do pracy przed mikrofonem? Ponoć nie lubisz swojego głosu.

Nie lubię pracy głosem. Właściwie tylko audiobooki mogę czytać, bo wtedy jestem sama w studio, ale pracy dubbingowej nie lubię i nie przyjmuję żadnych ról. Oczywiście, czasami, jeżeli coś jest potrzebne na szybko u nas w studio, usiądę przed mikrofonem i nagram zdanie czy dwa, ale obsadzanie mnie w większych rolach jest bezproduktywne. Odmawiam, bo nie lubię. A jeśli nie lubię, po co miałabym się w niej męczyć? Zdecydowanie lepiej się czuję w roli producentki. (uśmiech)

A w roli reżyserki? Z tej pozycji też możesz zarządzać całym projektem.

Tak jak nie lubię grać w dubbingu, tak też za bardzo nie lubię reżyserować, szczerze mówiąc. Biorę się za to, kiedy nie ma już żadnego wolnego reżysera albo jeśli to są projekty napisane i wymyślone przeze mnie, jak np. – polecam do posłuchania! – audioserial Czego oczy nie widzą, który napisałam z Krzysiem Kulpińskim, a główną rolę Ewy zagrała moja córka, Zuzka.

To jest opowieść o niewidomej dziewczynie, która wprowadza się do starej kamienicy i odkrywa, że oprócz śmiesznych postaci różnego autoramentu zamieszkują w niej również duchy. Dwa sezony nawiedzonych historii – superprodukcja! – były wielkim przebojem Audioteki.

Drugi audioserial – Jedno słowo z Magdaleną Różczką i Pawłem Delągiem – także stał się hitem. To były główne projekty, które wymyśliliśmy w pandemii z Krzyśkiem i nagrałam i wyreżyserowałam w moim studio.

Skoro wspomniałaś covidowy czas… Jak go przetrwaliście? Mieliście jakieś zlecenia?

Niewiele, bo w pandemii, jak pamiętasz, kina były zamknięte. Nagrania polskich wersji językowych dużych projektów zostały zawieszone, nie dostawaliśmy więc wielu nowych zleceń.

Myślałam, że producenci wykorzystali tę pauzę i próbowali podgonić pewne projekty…

Tak naprawdę uratowały nas słuchowiska i duże produkcje audioserialowe, które robiliśmy dla Audioteki.

Od państwa dostałyśmy zawieszenie w spłatach ZUS-u w ramach pomocy rządowej. Za to wspólnota kamienicy, w której wynajmujemy nasz lokal, zachowała się wspaniale. Obniżono nam czynsz, żebyśmy się tylko, broń Boże, nie zamknęły, by studio przetrwało. To ludzie ze wspólnoty dali nam realne wsparcie i byli szczerze zainteresowani naszym bytem. Między innymi dzięki nim przebiedowałyśmy aż do końca pandemii.

Ludzki odruch, piękny! A skoro o wspólniczce mowa, kim jest Ilona Czech-Kłoczewska?

Świetnie wykształconym realizatorem i reżyserem dźwięku, ale też muzykiem, to jest zresztą jej pierwszy zawód. Ilonka, o dziesięć lat ode mnie młodsza, jest przepiękną blondynką. Niech was jednak nie zwiedzie jej urok, wdzięk i czar, ponieważ pod tym uroczym uśmiechem czai się prawdziwa „zołza”. (uśmiech)

A na czym to polega? Poważnie mówiąc, to żartobliwe określenie w tym przypadku ma tylko pozytywne konotacje. Kiedy Ilona do czegoś się zabiera, to nie odpuści. Jeżeli mamy do zrobienia coś z papierologii, nie spocznie, dopóki tabelki nie będą idealne i oddane na czas. Taka jest! Świetnie zorganizowana, perfekcjonistka. Kiedy mamy przetargi albo różnorakie audyty, to właśnie Ilona je przygotowuje. Czasami przybiega do mnie: „Beciu, spójrz jeszcze tutaj, na tę tabeleczkę, dobrze? Tej nie mamy wypełnionej!” Ale zwykle nie obarcza mnie tymi działaniami, bo wie, że to jest coś, co działa na mnie jak czerwona płachta na byka: te tabeleczki, exceleczki. (śmiech)

Beata Kawka i Ilona Czech-Kłoczewska
Jak więc dzielicie się obowiązkami?

Pół na pół, ale… gdybym miała powiedzieć, dlaczego nasza firma trwa, powiedziałabym, że to dzięki Ilonie, ponieważ jest taką ostoją, kimś, na kim można polegać. Zresztą przez lata mnie też nauczyła obowiązkowości i cierpliwości. I poczucia odpowiedzialności. Działa nawet na odległość.

Kiedyś Ilona wyjechała na kilka dni, a w tym czasie przyszła do nas oferta przetargu. Załamałam się, bo ja też miałam plany wyjazdowe, poza tym ani umiem, ani się palę do wypełniania tabelek. Ale Ilona od lat powtarza: „Nie możemy odpuścić żadnego przetargu. Żadnego!”. No i o mało nie zerwałam przyjaźni z przyjaciółką, która zaprosiła mnie na ślub syna, ponieważ… powiedziałam jej, że nie mogę na niego przyjechać, bo siedzę w tabelkach. (uśmiech) Wiedziałam, że jeśli Ilona odkryje, że odpuściłam, raczej mi nie wybaczy. Siedziałam wbita w dokumenty cały piątek, sobotę i niedzielę, by w poniedziałek wysłać to, co miałam wysłać.

Teraz rozumiem skąd ta „zołza”. :)

(śmiech) Obowiązki mamy tak podzielone, że Ilona jest od wszelkiej techniki i księgowości: ogarnia technicznie studio, podatki, księgowość. Pomagam jej w tym na tyle, na ile umiem. Ja zresztą zajmuję się fundacją i jej księgowością. Ponadto, jestem od tworzenia, kreatywności, od tego, by coś wymyślić i napisać, wyprodukować – cokolwiek by to miało być: obsada projektu, dobór aktorów, reżyserów i osób, które napiszą nam dialogi itd. – czyli od wszystkich artystycznych spraw, ale też od podtrzymywania relacji z klientami i wymyślania całej strategii PR-owej naszej firmy.

Można śmiało powiedzieć, że Ilona – jako prezeska techniczna – jest mózgiem całej firmy, a ja – kreatywna – jej sercem.

A temperamentem też się uzupełniacie? Jesteście jak ogień i woda?

Ilona jest ogromnie wrażliwą istotą. Nie lubi konfliktów i stara się trzymać od nich jak najdalej. Kiedy w firmie pojawia się problem, to ja staram się nim zająć, bo wiem, że ją to będzie kosztowało bezsenne noce. Pewnie też z racji wieku, jestem bardziej asertywna. Mniej mnie kosztują nieprzyjemne rozmowy i sytuacje. Myślę, że po latach poznawania się nawzajem, dziś doskonale się uzupełniamy. No i Ilona bardzo nie lubi, gdy piszę do niej maile. Mówi, że… moje maile mogą spowodować zawał serca. (uśmiech)

Taką „żyletą” jesteś?

Kiedy piszę, mam zupełnie inny stan skupienia. W rozmowie zawsze możesz ująć sprawę inaczej, delikatniej, prawda? Nie zawsze od razu przychodzą do głowy odpowiednie argumenty. W pisaniu jest pewien cykl myślenia, przemyślany konkret. Jeśli do tego konkretu dodać moją szczerość, to może rzeczywiście zaboleć. Ilona po kilku mailach poprosiła, abym więcej ich do niej nie wysyłała, tylko żebyśmy zawsze wyjaśniały sporne sprawy najlepiej osobiście. I tak właśnie od lat już robimy.

A poza tym na początku każdego tygodnia zwykle organizujemy kolektywne spotkania, często we dwie, czasem z całym zespołem. Przegadujemy procesy, sporne sprawy, ustanawiamy strategię działania przy kolejnych projektach.

Poza pracą raczej nie jadamy wspólnych kolacji, nie spędzamy razem wolnego czasu, ani nie jeździmy wspólnie na urlopy – prowadzimy biznes i na nim się skupiamy. Co nie znaczy, że nie mogę jej o czymś osobistym powiedzieć, a ona mnie. Myślę, że Ilona wie o moim życiu więcej niż ktokolwiek mi bliski. Dbamy o siebie, ale nie psiapsiółkujemy się. Kilka tygodni temu pierwszy raz od lat wyjechałyśmy razem, w interesach.

Widziałam Was na Facebooku. Zastanowiło mnie: czy jest możliwa przyjaźń w biznesie?

Wiesz, myślę, że jesteśmy bliżej niż jakiekolwiek przyjaciółki, dlatego że znamy nawet stan swoich finansów. (śmiech) Przez 13 lat towarzyszymy sobie nawzajem, wychowujemy dzieci, dajemy sobie rady i każda z nas jest gotowa udzielić pomocy w każdej sprawie. Teraz wyjechałyśmy do Włoch w sprawie sprzedaży udziałów w naszej firmie, by spotkać się z naszym potencjalnym inwestorem i… spędziłyśmy dwa urocze dni, spacerując po Bergamo i Mediolanie.

Ilona ma w sobie taką samą ciekawość świata i taki sam „motorek” jak ja! Bo ja na urlopach nie leżę, tylko chodzę, zwiedzam, oglądam, zaglądam, jem, kontempluję. Nie wyjeżdżałyśmy dotąd razem również z tego powodu, że zawsze któraś musiała zostać w firmie. Poza tym, ona jeździ z rodziną, a ja nie potrzebuję towarzystwa w podróży, lubię być sama: robić to, co chcę i kiedy chcę. Wspólnie jeździmy najczęściej na festiwale filmowe, które obie uwielbiamy.

To, co mnie łączy z Iloną, jest czymś więcej niż przyjaźnią. Przyjaciółkę masz dla siebie tylko czasami, my mamy siebie na co dzień. I miłe jest to, że wciąż się lubimy, szanujemy i ufamy sobie.

Studio pięknie rośnie! Ofertę macie tak bogatą, że nie zdołam wszystkiego wymienić…

… a na stronie internetowej nie ma wielu pozycji, bo nie nadążamy aktualizować! Mnóstwo rzeczy robimy, fakt! Ale i klientów mamy coraz więcej.

Niedawno musiałyśmy podsumować 13 lat naszej pracy studyjnej, ponieważ zgłosił się ktoś, kto chciałby kupić udziały naszej firmy. Aby przygotować prezentację i porozmawiać z nim o ewentualnej sprzedaży tych udziałów, musiałyśmy zrewidować wszystkie nasze działania, producenckie i finansowe. Pikujemy do góry! (uśmiech) Jesteśmy na fali wznoszącej.

To jest fajne uczucie, mieć świadomość, że rozkręciło się biznes, nie kończąc MBA, opierając się tylko na własnej intuicji, rzetelności, fachowości. Bo to, jak organizować pracę studia nagrań, to ja doskonale wiem. Śmiałam się ostatnio, że zaczęłam od sekretarki i – oprócz realizacji dźwięku, w której specjalizuje się Ilona – przeszłam przez wszystkie piony, więc gdybyśmy się uparły, to ze wspólniczką mogłybyśmy poprowadzić całą firmę we dwie. Nie jestem figurantką, która otworzyła biznes, tylko osobą, która pracowała tutaj od najniższego do najwyższego szczebla.

I to jest Twoją największą siłą. Znasz trudy pracy podwładnych, jak w teatrze, od kulis.

I szanuję każdego człowieka, bo dobrze wiem, ile wysiłku wkłada w swoją pracę.

Wracając do oferty – robicie też różne warsztaty. One mogą zainteresować liderów firm.

Poza ich organizacją, dostajemy też dużo wewnątrzfirmowych zleceń: nagrywamy szkolenia, instrukcje, wykłady. A te warsztaty kupują u nas przedsiębiorcy, którzy w ramach integracji chcą spędzić z pracownikami dzień-dwa w studio dźwiękowym. Proponujemy im przeróżne zadania, które polegają na ćwiczeniach rozgrzewających aparat mowy i aktywizujących ciało. Zaczynamy od ćwiczeń oddechowych, a potem bawimy się w dubbing – wybieramy sceny z fajnych, popularnych filmów, a następnie w grupach staramy się je jak najlepiej udźwiękowić, pracując z mikrofonem. Ludzie są tym zachwyceni! Mówią, że muszą przekraczać siebie, tak trudno jest zmieścić się w synchron, w melodię słów, które słyszą w oryginalnej wersji filmu.

Jest rywalizacja?

Tak, jeden drugiego ocenia: kto lepiej zagrał głosem, a kto gorzej. Jest przy tym bardzo dużo śmiechu, bo nie od razu człowiekowi udaje się wskoczyć w rolę. Ja widzę i wiem, że dla naszych kursantów dubbing staje się takim oderwaniem się od rzeczywistości, jak dla mnie jazda na nartach. Żaden sport mnie tak nie relaksuje! Kiedy stoję na stoku, to myślę tylko o tym, żeby z niego zjechać. (śmiech) Dopiero gdy zjadę, zaczynają do mnie docierać jakieś inne myśli. A tam w górze… jestem blisko Pana Boga i szusuję, i szusuję.

Obserwuję, że człowiek, który pracuje w korpo albo w jakimś mocno usztywnionym miejscu, kiedy przychodzi do nas, aby pobawić się przed mikrofonem i spróbować swoich sił w dubbingu, doświadcza niesamowicie silnych emocji i zapomina o bożym świecie.

Poza warsztatami z dubbingu są również te z autoprezentacji i wystąpień publicznych.

Tak, bo program zawsze wybieramy z klientem. Każdy lider wybiera taki moduł, jaki pasuje jego grupie, może być w nim właśnie dubbing, czyli zabawa przed mikrofonem, praca z ciałem i body language, autoprezentacja, zadania aktorskie ze sławnymi aktorami, improwizacje.

Współpracujemy z różnymi specjalistami, na przykład z Alisą Makarenko, choreografką, która prowadzi cudowne zajęcia, mające na celu uwolnienie ciała od wszelkich sztywności i wymuszeń. Ale nawet budując taki jednodniowy moduł warsztatów, staramy się dać ludziom coś, co ich rozluźni i wyzwoli, pozwoli na zabawę. Równoważymy zajęcia, by nie było im nudno.

I trafiacie w niszę! Wyjazdy grupowe pracowników do SPA i na kort już wieją nudą…

Tak! Ostatnio wpadła do nas na weekend grupa bankowców, przez cały dzień mieli zajęcia, a wieczorem wybrali się na firmową imprezkę. Drugiego dnia przyszli do studia na kacu, więc już było gorzej, ale… też świetnie się bawili! (śmiech)

Robimy te warsztaty w weekendy, gdy nie mamy nagrań, więc najczęściej rezerwują je liderzy firm, którzy organizują różne wyjazdy integracyjne dla swoich pracowników – nocują w jakimś fajnym kompleksie, rano wpadają do nas do studia na warsztaty i lunch, a po wszystkim idą gdzieś jeszcze w miasto!

A czy można je połączyć ze spektaklem, wyprodukowanym przez Waszą fundację FETA?

Absolutnie! Bardzo często firmy kupują taki pakiet dla pracowników – wtedy wynajmujemy teatr i po warsztatach prezentujemy im któryś ze spektakli, czyli Małe zbrodnie małżeńskie, w którym gram z Mirkiem Zbrojewiczem albo Wstydź się z Joasią Brodzik. Polecamy się!

Wspomniałaś już, że w studio pracuje Twoja córka, Zuzanna Bernat. W fundacji też?

Tak, a fundację otworzyłam przede wszystkim po to, żeby dać możliwość rozwoju młodym aktorom, bo gdy tworzyłam teatr w Lesznie, przekonałam się, jak wielu z nich nie ma pracy i szans na jej zdobycie. Pandemia trochę przeszkodziła nam w działaniu, ale i tak zrobiliśmy wtedy Projekt Laramie w Teatrze Dramatycznym, potem monodram Zuzki Jordan, którym wygrywa wszystkie festiwale teatralne.

I tak powolutku, powolutku będziemy się starać, żeby ci młodzi aktorzy mogli grać, robić monodramy, duodramy i jakieś inne mniejsze formy teatralne, żeby mieli poczucie, że mają miejsce, w którym mogą się zahaczyć i rozwijać, bo Fundacja FETA będzie zbierała środki na to, aby spełnić ich marzenia.

Zuzka jest aktorką i bardzo angażuje się w pracę fundacji, a jednocześnie jest producentką w studiu nagrań. Lubi tę pracę, co mnie ogromnie cieszy, bo… przecież kiedyś ona to wszystko przejmie! Wcale nie musiała chcieć iść tą drogą, prawda? A okazało się, że chce! Firma, a właściwie jej połowa, pójdzie więc w dobre ręce.

A mogło być inaczej? W końcu niedaleko pada jabłko…

Właśnie nie! Bardzo daleko! Moja córka jest kompletnie inna niż ja. Powiem więcej: moja córka jest charakterologicznie bardziej podobna do Ilony.

Pani Ilona ucieszy się, jak to przeczyta. ;)

Ilona i Zuzka wspaniale ze sobą pracują. Właśnie dlatego, że obie są perfekcjonistkami. (śmiech) Moja córka nigdy się nie spóźnia, jest akuratna, w przeciwieństwie do mnie. Jako zodiakalna Waga wszystko ma wyważone i zaplanowane. Mnie zapytasz, czy skoczę na bungee, ja się tylko upewnię: „Gdzie?”, pójdę tam i skoczę, a ona dopyta: jaka jest długość liny, grubość, wypyta o wszystkie parametry i jeszcze musi mieć czas na podjęcie decyzji. U mnie jest impuls, u niej proces, więc… daleko padło jabłko od jabłoni! Już nie mówiąc o tym, że aktorsko Zuzka jest o kilkaset razy zdolniejsza ode mnie, kiedy byłam w jej wieku. Jej monodram Jordan święci wielkie tryumfy na festiwalach teatralnych.

Wszyscy ją lubią. Moje głębokie poczucie sprawiedliwości sprawia, że potrafię coś palnąć znienacka, co czasami zrani, a moja córka jest chodzącą dyskrecją i łagodnością. Z nią raczej nie da się pokłócić, bo kiedy tylko zaczynam mówić coraz szybciej i bardziej nerwowo, to ona: „Mami, spokojnie! To wygląda tak i tak…”.

Jestem dumna z jej opanowania i spokoju. To niesamowite, że dzieci uczą się – tak myślę – poprzez osmozę. Za każdym razem, kiedy dawałam jej jakieś rady, wydawało mi się, że ona w ogóle mnie nie słucha, że jej to nie obchodzi, bo dorasta i – jak każdy młody człowiek – wie lepiej. I wiesz co? Zuza wie, że nie lubię prezentów ze sklepu, więc zawsze dostawałam laurki albo coś, co własnoręcznie dla mnie przygotowała. I na pięćdziesiąte urodziny dostałam od niej prześliczną własnoręcznie zrobioną szkatułkę z napisem na wieczku: „50 powodów, dla których jesteś moim autorytetem”. (uśmiech)

Cudowne, to Twój wielki macierzyński sukces!

Wyciągam pierwszą karteczkę – „Jesteś człowiekiem wytwarzającym szczęście”, kolejna: „Robisz najlepsze jedzenie na świecie”. I następne kartki: „Cały czas się rozwijasz”, „Trzymasz przy sobie ludzi tylko z dobrą energią”, „Pomagasz mi w problemach”, „Nie traktujesz mnie, jakbym miała pięć lat”. Piękne, prawda? „Zawsze jesteś wobec mnie szczera” i tak dalej, i tak dalej. O, to jest dobre: „Nie chodzisz na ścianki”.

Kiedy dostałam tę szkatułkę, płakałam cały dzień. Zrozumiałam, że ona… otworzyła tę „walizkę”, do której wkładałam te różne nauki przez te 20 lat jej życia. Tą szkatułką pokazała mi, że korzysta ze wszystkiego, czego starałam się ją nauczyć.

Tak, to jest mój wielki sukces, największy!

I najlepsza inwestycja, również w Twoją firmę. I niech to będzie puentą naszej rozmowy.
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz

Pobierz za darmo (0 zł)

Strzał w dziesiątkę

Jak znaleźć pomysł na biznes i sprawdzić,
czy na nim zarobisz

- poradnik dla przedsiębiorczych -



Chcesz założyć własną firmę? Sprawdź:

  • co zrobić, żeby klienci rzucili się na Twoją ofertę,
  • na jakie pytania musisz sobie odpowiedzieć, zanim zainwestujesz pieniądze,
  • jak postępować na samym początku prowadzenia działalności, żeby zwiększyć szansę na sukces.

strzal-form

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz

Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...