Jest taka choroba, która zżera Cię po kawałku. Sprawia, że na zewnątrz wyglądasz normalnie, ale w środku praktycznie jesteś trupem. Bez przedłużania: oto historia przedsiębiorcy, który zapadł na superbię.
Uczeń
Kiedy mama po urodzeniu godzinami nosiła go na rękach, nie zdawała sobie sprawy, że kilkadziesiąt lat później ludzie będą nazywać go dupkiem, życząc mu tego i owego.
Pewnie nie doszłoby do tego, gdyby nie to, że w szkole podstawowej raz po raz lądował w wielkim kontenerze na śmieci albo z głową w muszli klozetowej.
Od zawsze miał bowiem w sobie coś z kozła ofiarnego i koledzy skrzętnie z tego korzystali, wyżywając się na nim na wiele okrutnych sposobów.
Kiedy skończył 12 lat i po raz enty stracił wiarę w ludzi, solennie przyrzekł sobie, że nigdy nikogo nie poprosi o pomoc i że do wszystkiego dojdzie w życiu sam.
Absolutnie sam.
Szef
Jego imię – Grzegorz – czasami wprowadzało zagranicznych kontrahentów w zakłopotanie.
Jego stanowisko – dyrektor generalny – często wzbudzało niemały strach wśród nauczycieli jego syna, zwłaszcza w dniach wywiadówek.
Jego humory – czerstwe suchary – zawsze przerażały pracowników, którzy nigdy nie wiedzieli, jak zakończy się kolejny dzień w raju, jak Grzegorz nazywał swoje królestwo.
Jego zadufanie nieustannie konsternowało kandydatów, których przesłuchiwał w swoim gabinecie. Właściwie to nigdy nie były rozmowy kwalifikacyjne. Przypominały raczej uniwersyteckie wykłady, podczas których musieli oni zapoznać się z osiągnięciami przyszłego szefa:
- z tym, gdzie on to nie był,
- czego to nie robił,
- czego to nie przeczytał
- i tak dalej.
Nosiciel
Obiecał sobie, że nigdy nikogo nie poprosi o pomoc, dlatego co tylko mógł, brał na siebie. Prawie wszystko, jakieś 90 parę procent, bo resztę zlecał pracownikom.
Delegował zadania, choć robił to z dużym trudem. Nie ufał ludziom. Nie ufał ani ich słowom, ani ich umiejętnościom.
To między innymi dlatego wieczorami buszował w Internecie, poszukując opinii na swój temat. Tracił czas na rzewne pierdoły, zamiast zająć się strategicznymi sprawami firmy.
Grzegorz „wszystko wiem lepiej” był chory na superbię. Nie chodzi o to, że swego czasu poruszał się Skodą Superb, choć to akurat były prawda i zabawna przewrotność losu – w jednym.
Uważał, że nie bez powodu zaszedł tak wysoko. Twierdził, że jest poza zasięgiem maluczkich i że inni zwyczajnie nie dorastają mu do pięt.
Znasz na pewno takich typów: z sadystyczną przyjemnością gnoją tych, którzy stoją niżej od nich, a włażą w tyłek bez wazeliny tym, którzy są wyżej w hierarchii.
Szczerze pogardzają ludźmi, którymi sami do niedawna byli. Zapominają, skąd wyrastają im nogi i co robił wół, jak cielęciem był.
Biznesowe sukcesy
Co zastanawiające (a może wręcz przeciwnie?), w biznesie szedł jak burza. Miał nie tylko talent do pomnażania pieniędzy, ale i nieprawdopodobnego farta, mimo swojej ewidentnej bucowatości.
Działał na terenie, na którym ciężko było o dobrą pracę, dlatego wiedział, że ludzie będą przy nim na dobre i na złe. Wiedział też, że nie pójdą się nikomu wyżalić, bo jak sami twierdzili: „regularna wypłata piechotą nie chodzi”.
Wszystkie brudy prał w firmie. Nic o tym, co dzieje się za bramą zakładu, nie miało prawa wydostać się na zewnątrz. Jak udawało mu się przez tyle lat utrzymać tę ewidentną fikcję – tego nie wiadomo.
Najbardziej dumny był z nazwy przedsiębiorstwa, w której, co zrozumiałe, umieścił swoje imię i nazwisko. Był władcą absolutnym i na każdym kroku podkreślał tę funkcję.
Wszystko szło świetnie, aż do dnia, w którym okazało się, że popełnił jeden drobny błąd.
Fotografia
Pewnego dnia do Grzegorza zadzwonił na Skype’a znajomy z drugiego końca Polski. Zapytał go o samochód, którego zdjęcie znalazł w jakimś serwisie społecznościowym.
Grzegorz kliknął link i zobaczył fotografię. Był na niej człowiek, który nazywał się tak samo jak on. Stał przy odrestaurowanym aucie sprzed parunastu lat. Komentarz obok głosił, że „nie trzeba jeździć nową bryczką, skoro można odpicować starą i że tak jest się bardziej eko”.
Dla Grzegorza takie postawienie sprawy nigdy nie wchodziło w grę. Zawsze musiał błyszczeć, dlatego wybierał najnowsze modele wszystkiego, na co tylko było go stać.
Nie wiedział wtedy, że już wkrótce będzie śledził profil tego mężczyzny z zapartym tchem. I że człowiek ten zabierze mu wszystko.
Nazwa
Przed świętami na biurku Grzegorza wylądowało pismo, w którym informowano go, że z dniem tym i tym musi zaprzestać używania nazwy firmy, jej logo oraz nazw produktów.
Szybko wykonał kilka telefonów do znajomych prawników. Okazało się, że nie zastrzegł tych rzeczy tam, gdzie trzeba, że klamka zapadła i niczego nie da się już zmienić.
W nawale spraw, które własnoręcznie włożył sobie na głowę, umknęła mu tylko ta jedna, jedyna, ale za to niezwykle brzemienna w skutki.
Konkurent nie tylko przechwycił jego bezbronną, jak się okazało, markę. Błyskawicznie przejął praktycznie wszystkich pracowników, dogadał się z kontrahentami i rozpoczął produkcję.
Musiał planować ten krok od bardzo dawna, bo błyskotliwość, szybkość i skuteczność, z jaką wskoczył na miejsce Grzegorza – były iście porażające.
To był prawdziwy blitzkrieg.
Nowy początek
W ten sposób Grzegorz, król ringu, dostał od życia mosiężnym gongiem w głowę.
Długo nie mógł się pozbierać. Wpadł w odrętwienie. Z nóg ściął go totalny paraliż decyzyjny. Przez wiele miesięcy nie mógł pogodzić się z tym, że dał się ograć jak dziecko.
À propos maluchów…
To musiało być naprawdę potworne uczucie patrzeć, jak ktoś kradnie Ci twoje ukochane dziecko i jak jest ono szczęśliwe u nowego „rodzica”. Takie właśnie tortury zafundował mu właściciel bliźniaczej firmy.
Grzegorz nigdy nie dowiedział się, że misterny plan przejęcia jego biznesu, choć z zewnątrz wyglądał na robiony na zupełnego bezczela i wariata, nie powiódłby się, gdyby nie wydatna pomoc jego prawej ręki oraz paru najbardziej sfrustrowanych i zdesperowanych osób z załogi.
Od tej pory patrzył, jak obcy człowiek żyje jego życiem (i to w pełni legalnie!). Przeżywa je znacznie lepiej, sensowniej, bardziej po ludzku. Traktuje wszystkich z szacunkiem, dba o ich godność. I co najważniejsze, dzięki temu odnosi sukcesy, o jakich Grzegorzowi nigdy się nie śniło.
Z okien swojego domu widział, jak ludzie, których latami gnębił – w nowych warunkach powoli odzyskują siły, rozkwitają, odzyskują wiarę w siebie.
Finał
Przed próbami walki z szefem nowej firmy skutecznie powstrzymał go mail z załącznikami, w którym poinformowano go, że jeśli zacznie podskakiwać, to wszystkie sprawy, jakich dopuścił się wobec byłych już pracowników, wyjdą na jaw.
Mówi się, że pycha kroczy przed upadkiem. Ale nie każdy upadek jest zły. Niektóre sprawiają, że dociera się do dna, od którego można się odbić w górę. Niestety, Grzegorzowi nigdy już nie udało się wrócić na upragniony szczyt.
Choć w „starym życiu” często powtarzał, że do wszystkiego doszedł sam, to prawda była inna: wszystko zniszczył sam, bo „sam wiedział lepiej”.
Tak właśnie działa superbia.
PS
Niniejszy artykuł rozpoczyna serię wpisów „7 grzechów głównych ludzi biznesu”. Historia Grzegorza dotyczy pierwszego grzechu z listy. A czym jest tytułowa superbia? To łacińskie określenie pychy.
POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK
„Przebudzenie Przedsiębiorcy”
7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy
- Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
- 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
- 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Maciej Wojtas
Pomaga rodzicom uczyć dzieci i odkrywać życiowe pasje (zobacz: Wojtas.Academy). Wydaje ebooki edukacyjne dla całej rodziny (zobacz: MaciejWojtas.pl). Chcesz czytać więcej jego tekstów? Zapisz się na ten newsletter.