Wywiady

Maksymalistka z Wall Artu – wywiad z Karoliną Lepczak

Ewa Anna Baryłkiewicz
Karolina Lepczak

„Prawnik z wykształcenia i dekoratorka wnętrz z zamiłowania” – tak Karolina Lepczak, właścicielka wrocławskiej pracowni Wall Art, przedstawia się klientom i dystrybutorom na stronie internetowej swojej firmy.

Od ośmiu lat z pasją produkuje oryginalne tapety na wymiar oraz dywany i tekstylia, które sprawiają, że każde wnętrze nabiera blasku i charakteru. I chociaż w ofercie ma już ponad 700 autorskich wzorów, inspirowanych dziełami sztuki lub rysowanych ręcznie, wciąż szuka nowych pomysłów.

„Jestem maksymalistką, a praca nakręca mnie do życia! – mówi z uśmiechem – Zawsze chciałam tworzyć piękne rzeczy. Coraz Lepsza Firma nauczyła mnie na nich zarabiać!”.


Prawniczka w pracowni tapet, ciekawa wolta! Co sprawiło, że się Pani przebranżowiła?

Licząc od wczesnego etapu edukacji, zaliczyłam już dwie wolty w życiu.

Po pierwszym roku studiów, mając 20 lat, założyłam swoją pierwszą firmę i generalnie po kilkunastu miesiącach już wiedziałam, że po obronie dyplomu nie będę szukać pracy w zawodzie, ale kontynuować to, co robię biznesowo. Zajmowałam się wtedy reklamą i produkcją reklamową, czyli oklejaniem witryn i samochodów, tworzeniem spersonalizowanych materiałów dla klientów, jak logotypy, ulotki itd. Świadczyłam po prostu kompleksowe usługi reklamowe.

Skończyłam prawo, skoro już je zaczęłam – równocześnie pracując i studiując dziennie! – ale prawniczką nie zostałam. I nie żałuję. Jestem osobą, która lubi postępować według zasad i ceni wartości: uczciwość, moralność – stąd moja fascynacja tym kierunkiem – więc w dzisiejszym systemie prawnym nie mogłabym się odnaleźć.

Myślałam, żeby pójść później na architekturę, ale… nie wystarczyło mi już energii życiowej na kolejne studia. Zresztą myślę, że w praktyce – czyli na błędach – nauczyłam się znacznie więcej, niż mogłabym się nauczyć na jakiejkolwiek uczelni.

Studenci zazwyczaj zarabiają, roznosząc ulotki. Skąd pomysł, by zacząć je produkować?

Od taty. Prowadził firmę, która zajmowała się budową stoisk targowych, a ja od 13. roku życia pomagałam mu w pracy – na tyle, na ile nastolatka jest w stanie pomóc – by dorobić sobie do kieszonkowego. Gdy dorosłam, wraz z moim chłopakiem, a obecnie mężem, nadal wyklejałam tacie stoiska. A on jak klasyczny przedsiębiorca nie chciał płacić mi do ręki ani zatrudnić na umowę o pracę, bo musiałby opłacać duży ZUS, więc wykoncypował, żebym założyła firmę i wystawiała mu faktury. Mój mąż, idąc za ciosem, rzucił: „A dlaczego mamy pracować tylko dla twojego taty? Pracujmy też dla innych! I oklejajmy samochody!” (wtedy to była nowość). A że potrafił zrobić stronę internetową i trochę bawił się pozycjonowaniem…

Jego pierwsza firma upadła, zdecydowaliśmy więc, że tę zarejestrujemy na mnie. „Skoro tak, muszę ją prowadzić”, powiedziałam, bo moje poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło mi na przekazanie steru w ręce kogoś innego.

Ale ta firma reklamowa nie została stworzona z miłości ani pasji. Przeciwnie! Dźwigałam ją jak ciężkie brzemię. I zawsze wypominałam mężowi: „To ty chciałeś mieć firmę!”. Mój mąż jest skarbnicą fantastycznych pomysłów, tyle że… to ja je później realizuję. (śmiech)

Układ niby dobry, ale… nie działał?

Nie do końca. (śmiech) Firmę prowadziliśmy przez 11 lat, w międzyczasie przekształcając ją w spółkę. Niestety w 2017 roku zaczęła generować duże straty. Mieliśmy sporo klientów, ale w momencie, kiedy jeden z tych największych, Mark i Spencer, zwinął się z polskiego rynku, a w drugim, Tarczyńskim, zmienił się skład działu marketingu, przeżyliśmy mocne tąpnięcie.

„I co teraz?”, zamartwiałam się. Wszystko robiłam na czuja, co było moją wielką bolączką.

Gdy zaczęły się poważne problemy finansowe, Gosia, która jest dzisiaj dyrektorem artystycznym pracowni Wall Art, wpadła na pomysł, żeby rozkręcić firmę produkującą tapety i naklejki na ścianę. Mój mąż wymyślił ją w 2011 roku, ale że nie mieliśmy grafika, zarejestrował tylko domenę. „Skoro mamy tak mało zleceń reklamowych, to może zrobię stronę internetową Wall Artu, wymyślę jakieś wzory tapet i plakatów? Może to nam wypali?”, zaproponowała Gosia. „Chcesz, to rób! Zawsze to jakieś wsparcie naszego biznesu”, zgodziłam się.

I tak się zaczęło. Oczywiście branża designu była nam zupełnie obca, ale… kryzys zmusił nas do walki. I przez jakieś dwa, trzy lata próbowaliśmy łączyć te działalności, prowadząc dwie firmy jednocześnie.

Wall Art tapety
Niełatwe zadanie.

Ale bezpieczne, bo powoli mogliśmy się przebranżawiać. Czekaliśmy, aż Wall Art zacznie sam na siebie zarabiać. A potem zarabiał tyle, że jeszcze spłacał długi firmy reklamowej przez kolejne dwa lata i w 2019 roku mogliśmy przestać świadczyć usługi, co do dziś odczuwam jako ogromną ulgę.

Rozwijaliśmy Wall Art z wielką radością. Kochamy tworzyć piękne rzeczy, a niestety nie mogliśmy robić tego w firmie reklamowej, bo klienci nie chcieli za to płacić. Nie byli po prostu otwarci na nowoczesną stylistykę; każdy chciał, jak to nazywaliśmy, „KOMUN arty”. Próbowaliśmy to zmienić – ale nikt z nas nie miał pomysłu na to, co moglibyśmy robić i dla kogo, aby pracować za znacznie większe stawki. Branża reklamowa jest niezwykle trudna.

Fakt. Są w niej rekiny, które nie pozwalają małym rybkom wypłynąć na głębokie wody.

Na rynku wrocławskim mieliśmy już niezłą pozycję. Najśmieszniejsze jest to, że w 2008 roku byliśmy jedną z najdroższych firm reklamowych i w 2018 roku byliśmy jedną z najdroższych firm – przy czym nasze ceny się nie zmieniły. Tak, po 10 latach nie mogliśmy podnieść cen!

Każdy z naszych pracowników założył z czasem własną firmę reklamową, tylko jednemu udało się przetrwać w branży, w innym mieście. Ale wtedy już mocno rozkręcaliśmy Wall Art. Naklejki się nie przyjęły, plakaty też, więc wyrzuciliśmy je z oferty: „Za duży koszt produkcji – za mały zarobek. Ludzie i tak przychodzą do nas głównie po tapety”, uznaliśmy. I w tym kierunku zaczęliśmy się rozwijać.

Ale największy skok nastąpił w momencie, gdy poznałam Coraz Lepszą Firmę, w 2019 roku.

W jakich okolicznościach?

Byłam zmęczona, miałam masę długów i niespecjalnie dobre zapatrywanie na przyszłość, bo szykowałam się już do ogłoszenia planu upadłości. Skupiałam się na tym, żeby mój majątek przepisać na innych, by nie stracić mieszkania, lokalu i samochodu.

Któregoś dnia zadzwonił do mnie, jako przedsiębiorcy, ktoś z Coraz Lepszej Firmy i spytał, czy znalazłabym przestrzeń do współpracy. I rzucił coś w stylu: „A co by było, gdyby miała pani firmę swoich marzeń?”. „Byłoby super! Ale to chyba jest niemożliwe”, zaśmiałam się, a on zaproponował mi zerową lekcję Programu Rozwoju. „Fajnie, ale nie mam pieniędzy”, przyznałam. Ale że była darmowa… „OK, przyślijcie!”.

Przekonało mnie także to, że była na płycie CD, bo nie lubiłam słuchać audiobooków i nagrań w wersji MP3. A gdy wreszcie do mnie przyszła i ją przesłuchałam, pomyślałam: „To jest chyba odpowiedź na moje modlitwy, bym nie była bankrutem do końca życia!”. (śmiech)

Wybawienie?

Prawdziwe! Od razu zapisałam się na pierwszy rok Programu Rozwoju.

Te rzeczy nie były dla mnie nie wiadomo jak odkrywcze – wiele z nich już robiłam, tyle że z małą wiarą w ich sens, bo wszyscy przekonywali mnie, że konkurencja działa inaczej. Myślałam: „Może i tak, ale jestem inna!”.

Słuchając lekcji CLF-u, utwierdziłam się w tym, że działam dobrze, bo robię coś, co nas wyróżnia. Ale usłyszałam także o wielu rzeczach, które były w firmie zaniedbane, zapomniane, źle robione lub w ogóle nie powinny się dziać. Słuchałam tych lekcji – najpierw sama, a później z najbliższymi współpracownikami – i krok po kroku wprowadzałam zmiany.

A w 2019 roku – kiedy w ogóle nie miałam funduszy! – postawiłam wszystko na jedną kartę: wystawiłam Wall Art na Targach Designu Warsaw Home. Wzięliśmy na to pożyczkę Jeremie z Unii Europejskiej w kwocie 100 000 zł, bo taki był koszt uczestnictwa w targach. „Tylko w ten sposób damy się poznać architektom i dystrybutorom. Tak wybiła się nasza konkurencja”, tłumaczyłam sobie ten ruch.

I wbrew logice, bo jeszcze spłacaliśmy długi agencji reklamowej, wystawiliśmy swoje produkty na targach…

A po nich urośliśmy w ciągu roku aż czterokrotnie!

W covidzie?! Bo ogarnął świat pół roku po tych targach…

I właśnie wtedy, gdy inne branże zaczęły się zamykać, nam sprzedaż szła świetnie, bo ludzie siedzieli w domach i z nudów zaczęli robić remonty. Inwestycja się opłaciła, ale… nie zawsze tak jest.

W tym roku chcieliśmy pokazać się zagranicą, co kosztowało 150 000 zł. Na targach zdobyliśmy maszynę do druku, nowy produkt, dywany na wymiar, ale tylko jednego partnera, który dopiero rozkręca biznes. Czy efekt sprzedażowy będzie dobry? Zobaczymy. Wtedy był.

Pierwszy raz od przedsiębiorcy słyszę, że wzbogacił się podczas pandemii.

Za to teraz jest nam trudno, bo ludzie nie zmieniają często wystroju ścian. (śmiech) Na wzrost sprzedaży w czasie pandemii wpłynęło też to, że przed targami po przerobieniu jednej z lekcji Programu Rozwoju dokonałam zmian w firmie.

Nie stać mnie już było na handlowców, musiałam ich zwolnić. Zostały ze mną tylko dwie osoby, które zaproponowały, że mogę wypłacać im pensje z opóźnieniem, bo mają za co żyć. A że była nas garstka, chcąc nie chcąc zostałam handlowcem – mimo że miałam wielką barierę, by dzwonić do ludzi i prowadzić sprzedaż aktywną. To kojarzyło mi się z akwizycją.

Doszliśmy jednak do wniosku, że pozyskanie klientów indywidualnych zajmie nam zbyt dużo czasu, a potrzebujemy pieniędzy, dlatego musimy dotrzeć do firm. Zrobiliśmy ładny katalog z produktami, spis sklepów z wystrojem wnętrz w każdym większym mieście i z duszą na ramieniu dzwoniłam: „Dzień dobry, jesteśmy nową marką na rynku. Będę wkrótce w Warszawie, chcieliby się państwo spotkać, zobaczyć katalog?”. I ku mojemu zdziwieniu aż dziewięć na dziesięć osób mówiło mi: „Zapraszam!”.

Dobry start jak na nowicjusza, prawda?

Okazała się Pani skutecznym handlowcem?

Chyba tak. Oczywiście po spotkaniach nie wszędzie udało mi się podpisać umowę, ale w jednym sklepie zostały próbki materiałów, w innym katalog… A kiedy marka zaczęła się robić znana i klienci pytali sprzedawców o tapety Wall Artu, oni sami zaczęli się do nas zgłaszać. Na targi jechaliśmy, mając 50 dystrybutorów w całej Polsce (po pół roku pracy!), po nich ta liczba urosła nam do 150!

Powiem pani więcej: rozkręcałam firmę, mając niespełna półtorarocznego synka i sześcioletnią córkę! (uśmiech) Obecnie punktów współpracujących mamy około 250. Teraz już tylko weryfikujemy dystrybutorów pod kątem tego, co i jak sprzedają – jeżeli któremuś gorzej idzie, szkolimy go lub rozwiązujemy umowę, by zrobić miejsce innemu.

Generalnie od czasu, gdy ukończyłam Program Rozwoju, minęły cztery lata, a firma z 3-osobowej rozbudowała się tak, że dziś zatrudniam 14 osób! Dla mnie, jako przedsiębiorcy, to bardzo duży przeskok.

Ile kosztował Panią sukces? Pytam o ten emocjonalny aspekt walki o utrzymanie firmy.

Dużo… Kiedy przechodziliśmy z jednej firmy do drugiej, miałam tylko dwoje pracowników i poczucie, że oni mają większą siłę do walki i nadzieję na sukces niż ja, ich szefowa.

Na tym etapie działalności zdążyłam zaliczyć depresję, musiałam wspomagać się lekami, inaczej nie byłabym w stanie funkcjonować. Kryzys zawodowy nałożył się na moje problemy rodzinne – wiadomo, takie rzeczy nie uskrzydlają…

Mając wsparcie w bliskich ludziach i wiarę w lepsze jutro, skupiłam się na małych rzeczach, które mogłam robić. I mimo że nie leżały one w mojej strefie komfortu, udało mi się zbudować z nich coś pięknego. Pomogła mi w tym również działalność w social mediach i reklamy na Facebooku, którymi zainteresowałam się bliżej, żeby móc rozwijać markę.

Bardzo dużo nauczyłam się przez ten czas. Odkryłam, że lubię szkolenia. Lubię uczyć się nowych rzeczy, sprawia mi to wielką radość, zwłaszcza kiedy widzę pozytywne efekty zmian, które wprowadzam w firmie.

Myślę, że stąd wzięła się później moja fascynacja tymi wszystkimi programami, które oferuje CLF.

Fascynacja – to właściwe określenie! Widziałam, że zaliczyła Pani ogromną liczbę kursów.

Wydaje mi się, że zrobiłam wszystko, co tylko mogłam. I wszystko, co Coraz Lepsza Firma miała do zaoferowania. Ostatnio nawet na evencie zapytałam Pawła [Królaka – szefa CLF-u – przyp. red.], czy ma jakąś propozycję dla osób, które wykupiły już wszystkie kursy. (śmiech) Ale spokojnie, teraz pracuję nad tym, by te wszystkie informacje wdrożyć.

Program Rozwoju można wykonać na zasadzie „mała zmiana – mały koszt – szybki i duży efekt”, ale jest wiele rzeczy, które wymagają czasu i systematyczności działań, a często przekonania do nich ludzi, co nie jest już proste.

Mimo że nie zajmuję się już działalnością operacyjną, poza sprzedażą i marketingiem, to i tak brakuje mi czasu na to, żeby ogarnąć te wszystkie „zarządcze” tematy. W międzyczasie urodziłam trzecie dziecko, więc przez długi czas – nie, żebym nie pracowała w ogóle! – nie byłam w stanie tyle być w firmie i tak angażować się w obowiązki, jak dzisiaj.

Muszę o to dopytać: mama trójki dzieci i prezeska firmy – jak łączy Pani dom z pracą?!

Nie wiem… Nie łączę! (śmiech) Mówi się, że kiedy jest dwoje dzieci, trzecie jest na dokładkę – ja bym tego nie potwierdziła. Dwójka dzieci i dwoje rodziców – wtedy są równe szanse, ale przy trójce już tak nie jest. Mieszkanie stało się za małe, samochód stał się za mały, przestrzeń życiowa za mała… a co dopiero ta covidowa!

Rodziłam, kiedy był lockdown, a to oznacza, że dzieci nie mogły chodzić do placówek szkolnych, a mąż odwiedzać mnie w szpitalu. To było ciężkie przeżycie i doświadczenie. Dziś też nie jest mi łatwo. Narasta we mnie frustracja, że nie mogę być ani w pełni zaangażowana w pracę, ani poświęcić dzieciom tyle czasu i uwagi, ile bym pragnęła.

A czas dla siebie? To jakiś mit. Wiem, specjaliści radzą nam, kobietom: „Powinnaś znaleźć w ciągu dnia chwilę dla samej siebie, dla dobra swojego i twoich bliskich” i zastanawiam się wtedy: „OK! Tylko jak? Kosztem snu? Dzieci? Pracy?”.

Ma Pani w kimś wsparcie?

Mój mąż prowadzi teraz własną firmę i poświęca jej dużo czasu, ale… nie mogę narzekać, bo gdyby nie on, w ogóle nie mogłabym pracować. Mamy ciocię – nianię, która zajmuje się tym najmłodszym, a gdy starszaki się pochorują, to i nimi, ale dzięki jej pomocy udaje mi się tylko chodzić do pracy, nic więcej.

Pocieszam się, że teraz już chociaż nie pracuję w weekendy i po 12 godzin na dobę, jak było za czasów prowadzenia firmy reklamowej. No ale przy dzieciach jest to niemożliwe – mój pracoholizm został wyleczony. Może i dobrze? (śmiech)

Odczuwam dyskomfort, nie będę kryć, z tego powodu, że mało czasu spędzam z dziećmi. Chciałabym im tyle fajnych rzeczy pokazać! Ale kiedy wracam do domu, nie wiem, w co mam wsadzić ręce: w pranie, w obiad, w sprzątanie czy zabawę z dziećmi?

Fizyczne zmęczenie to jedno – tu jest jeszcze nadzieja: dzieci rosną, więc kiedyś przyjdzie czas, że się wyśpię, a nawet i posiedzę w ciszy! (śmiech) Druga rzecz jest gorsza: obciążenie emocjonalne i psychiczne. Odpowiadam za płace dla 14 osób! Monstrualny stres. Nie da się go opisać komuś, kto nie prowadzi firmy.

Przydałaby się jakaś odskocznia od pracy?

Bardzo! Generalnie lubię pracować. Praca nakręca mnie do życia, daje mi radość. Siedzi we mnie ta maksymalistka, która wciąż chce więcej, więcej, więcej! (śmiech) Poza tym kocham piękne rzeczy, a takie właśnie robimy! Szkoda tylko, że zarządzanie nie do końca jest piękne.

Z czym ma Pani problem? Nie wnikając w sprawy wewnętrzne firmy…

Hmm… Czasem po prostu nie myślę o konsekwencjach bycia dobrym dla innych. Zawsze w delikatny sposób próbuję załatwić problemy z pracownikami, ale to nie przynosi pożądanego rezultatu.

Teraz przyszedł moment, gdy musiałam postawić granicę. I zacząć zarządzać firmą trochę twardszą ręką. No ale chyba większość ludzi tak ma, że kiedy napotyka trudność, to najpierw od niej ucieka, potem się przyzwyczaja, aż w końcu się przebudza i bierze do roboty.

A propos roboty! Jest Pani typem kobiety, która lubi sięgnąć po wałek, przykleić tapetę? Próbuję ustalić, na ile ta „dekoratorka wnętrz z zamiłowania” działa w firmie i w domu.

W domu co trzy miesiące zmieniam tapetę. Nie mówię, że sama ją kleję i nakładam, ale… tak, lubię zmiany. Bawię się kolorami, fakturami. W pracy? Często wybieram artystów do kolekcji arte, ale też podrzucam graficzce inspirację: „O, coś takiego bym chciała! To jest w trendach”. Zwracam uwagę na to, co jest modne, co sprzedaje się na rynku, o co ludzie pytają. Zdarza się również, że wpada mi do głowy jakiś wzór na tapetę i robię szkic na kartce, a graficy tworzą z niego formę cyfrową i rozbudowują ją, ulepszają. A później produkt staje się bestsellerem!

Cały zespół jest tak zgrany i kreatywny?

Z większością pracuję od lat i mogę na nich liczyć. Kilka osób przyszło do nas z polecenia, bo są „znajomymi znajomego” i sprawdzili się w praktyce. Ale później – po szkoleniu Niewidzialna Przewaga CLF-u – i tak byli dobierani do pracy pod kątem wartości i misji. Sprawdzałam, co kim kieruje, co kogo motywuje itd. W efekcie komuś zmieniłam zakres obowiązków, komuś stanowisko. Były roszady: ktoś przyszedł do nas, posiedział rok, poszedł gdzieś indziej, a ktoś został zwolniony, bo jednak nie pasował do zespołu.

Musiałam nauczyć się żegnać z ludźmi. I pogodzić się z tym, że pracownicy będą się zmieniać, chociaż chciałabym mieć stały zespół. Mam nadzieję, że ci, którzy są teraz, zostaną ze mną długo. Są tak zaangażowani! Dzielę się z nimi wszystkimi wizjami – dzięki temu oni też się otwierają. Tyle rzeczy już wymyśliliśmy razem! Czasem trzy pomysły skrzyżowane ze sobą dają rozwiązanie idealne.

Problem w tym, że później trzeba je złożyć na papierze, a do tego już nie ma chętnych. W efekcie, kiedy enty raz omawiamy proces produkcji, co chwilę ktoś rzuca: „Boże! Gdyby to było spisane, to nie było tematu…”. „Otóż to!” – powtarzam metodą zdartej płyty, licząc, że kiedyś zaskoczą. (śmiech)

Pomysły, które podsuwa Pani doradca z CLF-u, też wdraża Pani metodą małych kroków?

Tak, ale towarzyszy mi przy tym ogromna frustracja, bo lubię taki system pracy: „wymyślić, powiedzieć, zrobić”. A najlepiej, żeby już jutro było gotowe! (śmiech) Kiedy więc muszę z wdrażaniem jakiegoś procesu poczekać pół roku albo i rok, aby „coś” się zadziało i chwyciło, to wewnętrznie umieram. Mój maksymalista może pójść na spacer albo zapaść w sen zimowy.

A kiedy zauważyła Pani pozytywną zmianę w firmie, pod wpływem współpracy z CLF-em?

Takich rzeczy było mnóstwo! Nie jestem w stanie ich wyliczyć.

Najpierw bardzo mi pomógł Program Rozwoju – przerabiałam go w najtrudniejszym momencie działalności. Dał mi siłę do walki. I nadzieję na to, że… nie uśmiercę kolejnej firmy. (śmiech)

Ogromnym przełomem była dla mnie Niewidzialna Przewaga – uważam, że to jeden z najbardziej wartościowych programów, jakie przeszłam pod kątem dopasowywania ludzi, motywowania, zatrudnienia i rekrutacji. Niby to wszystko grało mi w sercu, ale nie umiałam tego zastosować w praktyce. Już wiem, że nie trzeba odpowiadać na milion CV i umawiać się na milion spotkań z ludźmi – wystarczy zaprosić pięć osób na rozmowę kwalifikacyjną, a potem tym wybranym zrobić test Harrisona i Gallupa i… masz wymarzonego pracownika!

Dzięki temu programowi poznałam Agnieszkę Bott-Alamę. Ta znajomość to następna cudowna rzecz, która mnie spotkała. Agnieszka wspierała mnie w problemach, pomogła wyklarować motywację i cele.

Kolejnym momentem przełomowym był Osobisty Kompas Rozwoju. Chciałam ten program przekazać moim menadżerom, ale pod wpływem rad sprzedawców z CLF-u najpierw zrobiłam go sama. I dobrze się stało, bo im nie byłby chyba przydatny, a mnie otworzył oczy. Zaprosiłam później Agnieszkę do siedziby Wall Artu, żeby wytłumaczyła ludziom, kim jest menadżer i pomogła mi wybrać osoby, które mogą nimi być.

Tu też nie obeszło się bez zaskoczenia?

No nie (śmiech), bo oczywiście okazało się, że popełniłam błąd, obsadzając w roli menadżera najlepszego specjalistę, który nie ma predyspozycji do kierowania zespołem. Natomiast po zrobieniu testu Harrisona i Gallupa, moi ludzie mogli bardziej poznać samych siebie, np. sprawdzić, co jest ich mocną stroną, dowartościować się i spojrzeć na siebie z innej perspektywy, ale i odkryć, jaką wartość stanowią dla firmy.

Zawsze podkreślam, że każdy pracownik jest dla mnie cenny. Każdy, bez wyjątku! Pakowanie paczek – co może wydawać się błahym zajęciem – jest równie ważne, jak wycena, zaprojektowanie i wyprodukowanie pięknej tapety, bo jeżeli ona zostanie źle zapakowana i przyjdzie do klienta zniszczona, ten nie będzie zadowolony z usług firmy. Razem tworzymy jakościowy produkt.

Godzenie ról i dobra współpraca na co dzień to również filozofia pracowników CLF-u.

Właśnie! Od początku miałam poczucie, że spotkałam ludzi, którzy znają się na prowadzeniu biznesu, że mogę bazować na ich wiedzy i opierać się na ich pomysłach.

Zanim przeszłam ten pierwszy Program Rozwoju, zapytałam w CLF-ie, czy mają doradztwo osobiste, bo bardzo mi zależało na możliwości pracy w systemie „jeden na jeden” z jakimś dobrym specjalistą, jeżeli nie z Pawłem, to z kimś, kogo on poleca.

Byłam więc jednym z tych przedsiębiorców, którzy przyczynili się do powstania Coraz Lepszego Doradztwa. Tak wierciłam „dziurę w brzuchu” ludziom z CLF-u, w każdej rozmowie padało: „A będzie szansa na doradztwo osobiste?”. Gdy usłyszałam, że je planują, natychmiast poprosiłam: „Jak tylko je otworzycie, dajcie mi znać!”.

I jak się sprawdza? Coraz Lepsze Doradztwo jest realną odpowiedzią na Pani potrzeby?

W stu procentach! Wspólne przyglądanie się potrzebom i priorytetom firmy, ustalanie celów, rozwiązywanie problemów na gorąco, a czasem tylko sama możliwość wygadania się, trochę wyżalenia i przyznania się specjaliście, że „nie odrobiłam swojej pracy domowej, bo jestem w niedoczasie”, naprawdę dużo daje. Polecam każdemu przedsiębiorcy!

Przede wszystkim twój osobisty doradca patrzy na wszystko z zewnątrz, bez emocji. I jest w stanie racjonalnie ocenić twoje działania, powiedzieć, czy mają sens i rację bytu. Ma duże doświadczenie zawodowe i grono innych doradców, z którymi się może skonsultować, więc jeśli czegoś nie wiesz, jest ci w stanie szybko pomóc: coś polecić, dostarczyć, zarekomendować – książkę do przeczytania, osobę do współpracy, system do sprawdzenia itd. Potrafi wskazać ci obszary, które wymagają naprawy, podsunąć pewne rozwiązania i pokazać, jak robią to inni. To ogromne wsparcie!

Poduszka bezpieczeństwa?

Tak! Dzięki niemu już nie czuję się tak bardzo samotna w biznesie, jak kiedyś. Nie idę ślepo przed siebie i nie zgaduję, które rozwiązanie będzie dobre, a które złe dla mojej firmy.

Zespół pięcio-, sześcio-, siedmio-, a nawet ośmioosobowy jakoś byłam jeszcze w stanie prowadzić sama, ale przy czternastu osobach jest to już niewykonalne. Nie ukrywam, że do CLF-u przekonało mnie również to, z jaką otwartością Paweł mówił o tym, że jest osobą wierzącą i – mimo że nikogo do wiary nie zmusza – swoją firmę zbudował na wartościach, które wyznaje. Bardzo mnie to ujęło. Ja też jestem wierząca, ale nigdy nie miałam odwagi, żeby wyznać to publicznie.

Wiele wartościowych osób poznałam także na forum Coraz Lepszej Firmy. Dostałam zresztą od nich mnóstwo cennych rad i sugestii. I to też jest cudowne źródło wiedzy, z którego lubię czerpać.

Na forum CLF-u poruszyła Pani ważny temat: kobieta szefowa kontra mężczyzna szef. Ze swojego doświadczenia i pozycji może Pani powiedzieć: my, kobiety mamy trudniej?

Tak, myślę, że kobietom trudniej jest prowadzić biznes – choć wmawia się nam, że wcale nie różnimy się pod tym względem od mężczyzn. No dobrze, może nie do końca jest to kwestia płci, tylko osobowości. Jestem osobą bardzo wrażliwą – nawet nadwrażliwą na pewne rzeczy – często nie potrafię odciąć się emocjonalnie od problemów zawodowych, choć po tylu latach pracy powinnam już skutecznie sobie z tym radzić.

Kiedyś postrzegałam tę moją wrażliwość i empatię jako ogromną wadę, dopiero dzięki testom Gallupa i Harrisona zrozumiałam, że jest to prawdziwa zaleta, tylko muszę nauczyć się z nią mądrze egzystować. Kiedy patrzę, jak mój mąż prowadzi biznes, dostrzegam między nami tyle różnic… On nie ma sentymentów, od razu wie, co powinien, a czego nie powinien zrobić. Mój tata działał tak samo! Czasem wręcz puka się w głowę, kiedy mówię, jak zamierzam postąpić.

Potrzebuję drogowskazu, to prawda, ale… chcę być w pracy sobą i działać po swojemu! Bez wsparcia Coraz Lepszego Doradcy byłoby mi ciężko.

A czy kobiecą siłą nie jest właśnie słabość? My patrzymy na świat inaczej niż mężczyźni.

Tak! Ja nawet nie lubię, gdy pracownicy mówią o mnie „szefowa”, bo… nie myślę tak o sobie. (śmiech) Tworzymy zespół, to jest dla mnie ważne! Oczywiście ze swojej pozycji wyznaczam im kierunek i cel pracy, ale nie chcę być stawiana na piedestale. Uważam, że tak jak w firmie są zasady, które obowiązują nas wszystkich – mnie też! – tak mamy swoje obowiązki i każdy powinien je wypełniać, jak najlepiej potrafi, niezależnie od wynagrodzenia oraz stanowiska.

By zespół dobrze współdziałał, musi być w nim dobra atmosfera. Ludzie muszą się lubić.

O, i to jest właśnie clou! My się lubimy i od lat spotykamy się na gruncie prywatnym. Aby się zintegrować z nowymi pracownikami, staramy się chociaż raz na trzy miesiące wyjść gdzieś i zrobić coś fajnego, złapać oddech od pracy. Nawet teraz, gdy nie ma środków finansowych na to, byśmy mogli załatwić jakieś warsztaty, np. kulinarne, czy zjeść kolację w dobrej restauracji, zdarza nam się zrobić imprezę składkową, nie tylko z okazji świąt. Jest rodzinnie, przyjemnie.

Czego chcieć więcej? Właśnie – może jest jakiś cel, do którego Pani uparcie zmierza?

Czego bym chciała? Hmm… Balansu w życiu. I harmonii. Marzę, żeby tak poukładać sprawy w firmie – dzięki współpracy z Coraz Lepszą Firmą – aby w moim życiu był też czas… na życie.

Niech się spełni!
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz

Pobierz DARMOWY (0 zł) poradnik

Celuj skutecznie!
Jak ustalać i realizować cele, aby nie odkładać ich na wieczne „później”?



W końcu:

  • ustalisz realny i namacalny plan, dzięki któremu osiągniesz cel w 5 prostych krokach;
  • namierzysz przeszkody, które oddalają Cię od zrealizowania celu, i dowiesz się, jak bezboleśnie je usunąć;
  • przestaniesz odkładać marzenia i plany na później, a zdobędziesz odwagę do realizowania ich tu i teraz.

celuj-skutecznie-form

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz

Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...