Czy można smakować życie… zawodowo? Ewa Wachowicz robi to od lat! Prowadzi program „Ewa gotuje”, który produkuje w swojej domowej kuchni, ocenia dzieła młodych kucharzy jako jurorka w „Top Chef”, pisze książki kulinarne, tworzy nowe smaki i z radością dogląda własnej restauracji Zalipianki w sercu Krakowa. Dba o to, by potrawy były najlepszej jakości, obsługa profesjonalna, a goście zadowoleni. I choć nie kryje, że „to jest bardzo trudny biznes”, radzi sobie w nim świetnie. „Jeśli pracujesz z pasją, odniesiesz sukces!” – uśmiecha się pani Ewa. Jej pasji nie brakuje.
Mówią o Pani „polska Nigella Lawson”. To komplement?
Ogromny! Uwielbiam ją. Robi w kuchni wspaniałe rzeczy, a do tego jest piękną kobietą.
…Która zrobiła w tej branży niebywałą karierę. Kreując smaki i potrawy na wizji, zarażała widzów swoją kulinarną pasją – pod tym względem też jesteście podobne.
Nigella zrobiła też – a może przede wszystkim! – totalną rewolucję. Pokazała, że kuchnia może być zdrowa, jednocześnie lekka i… niesamowicie zmysłowa. Odczarowała też codzienne gotowanie – myślę, że zwłaszcza nam, kobietom z tej części świata. Wciąż wiele z nas podchodzi do tego jak do obowiązku: „bo trzeba czymś nakarmić rodzinę”, ale dziś możemy zamówić jedzenie czy zjeść „na mieście”. Za komuny nie było takiej opcji, więc gotowałyśmy niejako z musu. Lawson pokazała, że można to robić dla przyjemności. I to nawet wtedy, kiedy ma się na głowie dom i dzieci. Że to nie jest nuda, tylko wielka frajda.
I nieustająca kreacja?
Absolutnie! Jeżeli więc mnie – jak Nigelli – udało się odczarować polską kuchnię, mogę się tylko cieszyć. W tym roku mija 15 lat, odkąd prowadzę „Ewa gotuje”. Mnie samej trudno uwierzyć, jak bardzo zmienił się przez ten czas polski rynek kulinarny. Chociażby dostępność produktów. Teraz awokado mogę kupić nawet na wsi, w każdym dyskoncie jest świeży imbir, a jeszcze kilka lat temu to były towary luksusowe, trudne do zdobycia. Dziś zupełnie inaczej jemy, światowo. Moja córka na przykład – już pomijając fakt, że robi ładniejsze torty od moich, i lepsze – potrafi przygotować przyjęcie w całości oparte na sushi. Bo dziś po prostu kupujesz cały zestaw do sushi – i robisz je w domu! Dzięki temu, że mamy taką różnorodność produktów i możliwości, mogę też poszaleć, wymyślając przepisy do mojego programu.
I menu własnej restauracji! Jej stworzenie było chyba naturalną drogą zawodową? Pani życie przecież od prawie ćwierć wieku (!) kręci się wokół kuchennego stołu – przy nim powstał niejeden program kulinarny dla telewizji, książka czy receptura…
Tak właśnie o tym myślę: że to rozwój… (Pani Ewa milknie – przyp. red.) Teraz dopiero uzmysłowiła mi pani, jak długą drogę pokonałam, by zostać restauratorką.
W 1997 roku prowadziłam w telewizji mój pierwszy program „Poradnik imieninowy”, rok później, już jako producentka, rozpoczęłam realizację „Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza”, a więc… faktycznie działam już w branży 25 lat! Kiedy ten czas zleciał? (Śmiech).
Wracając do restauracji – z jednej strony była spełnieniem marzenia, wyzwaniem, które uwielbiam, a z drugiej – naturalną drogą rozwoju zawodowego. Powiem tak: w programach pokazuję sprawdzone przepisy, ale cały czas testuję nowe potrawy. Podobnie podchodzę do spraw biznesowych: chcę robić coś, co jest moją pasją, a przy tym poszerzać wiedzę i horyzonty. Pomyślałam więc, że skoro rynek restauracyjny w Polsce tak niesamowicie się rozwinął, a ja jestem jurorem w „Top Chef”, mam program kulinarny w telewizji i tylu fanów, dobrze by było, gdybym otworzyła restaurację, w której widzowie będą mogli spróbować moich smaków. To marzenie zakiełkowało mi w głowie w czasie, gdy robiłam program Roberta Makłowicza, bo podróżowaliśmy wtedy dużo po świecie, odkrywaliśmy lokalne kuchnie.
A my przed telewizorami zazdrościliśmy wam pracy! Że możecie smakować świat…
Jeść, gotować, próbować – i to w tak cudownych warunkach! Wspaniała przygoda, fakt. Przemieszczając się z kraju do kraju, odwiedzaliśmy oczywiście różne miejsca związane z gastronomią. Widząc, jak dużo jest tam fajnych restauracji – a przypominam, że mówię tu o końcu lat 90. – i porównując je z tymi, które mieliśmy w Polsce, i to nawet w dużych miastach, jak Kraków i Warszawa, czułam żal, że u nas ta branża nie jest tak rozwinięta.
I pierwszy raz pojawiła się we mnie myśl: „Ale fajnie byłoby mieć własną restaurację!”. Wiedziałam, że jej stworzenie nie będzie łatwe (teraz, gdy mam ją czwarty rok, powiem więcej: to jest bardzo trudny biznes) i muszę dojrzeć do tego wyzwania, bo inaczej go nie udźwignę. Zdawałam też sobie sprawę, że potrzebuję zgromadzić odpowiednie środki, bo uruchomienie restauracji wiąże się z totalnymi kosztami. To wielka inwestycja – w lokal, wyposażenie, mocny zespół. A restauracja, niestety, potrzebuje dwóch lat, żeby zaczęła przynosić zysk.
Jak zatem budowała Pani Zalipianki? Od razu miała Pani na nie pomysł?
Właściwie pomysł sam mnie znalazł, tak samo jak to miejsce. Dwa lata wcześniej puściłam wici po Krakowie, że szukam lokalu na restaurację, a tu nagle od dwóch znajomych, z dwóch różnych stron miasta, przyszła do mnie informacja, że ta miejscówka jest do wzięcia i że mogę podjąć kroki, by ją przejąć, jeśli mi się spodoba. I tak się właśnie stało.
Z kolei historia tego lokalu wpłynęła na miejsce, które stworzyliśmy z moim wspólnikiem Adamem Melnyczukiem. Restauracja Zalipianki, którą prowadzimy pod jej dawną nazwą przy ul. Szewskiej 24, powstała w tym budynku w latach 60. Na początku lat 90. splajtowała, nie poradziła sobie po prostu na wolnym rynku i została zamknięta. Później ktoś ją przejął, ale też nie zdołał jej utrzymać, wycofał się. Tak naprawdę przez lata było to miejsce, które trochę straszyło na mapie Krakowa. Wymagało pomysłu i odświeżenia. W znalezieniu pomysłu pomógł nam z jednej strony Robert Piątek, który jest artystą-plastykiem, a z drugiej sam… Wyspiański.
Fot. Mietek Małek/ One Step Studio
Ten Wyspiański?! Od Wesela i Młodej Polski?
Właśnie ten! Stanisław (śmiech). Jako że lokal należał do urzędu miasta, spotkałam się z prezydentem, aby podpisać dokumenty. Przypomniał mi, że warunkiem umowy jest to, że restauracja ma być polska, krakowska. I zasugerował: „Trwa właśnie rok Wyspiańskiego, może to was zainspiruje?”. Faktycznie, zainspirowało!
Co ciekawe, restauracja była dość zrujnowana, ale kiedy zaczęliśmy remontować ściany, zaczęły się z niej wyłaniać jakieś malunki. Starsze, nowsze – dokopaliśmy się chyba siedmiu warstw. To były specyficzne kwiaty i rośliny, a malowały je kobiety z Zalipia, małej wioski pod Tarnowem. Malunki były strasznie zniszczone, ale miały klimat – postanowiliśmy więc go odtworzyć. Ale tak, żeby oprzeć je na motywie roślinnym z twórczości Wyspiańskiego. Odkryliśmy także, że ściany każdej sali restauracyjnej były w innym kolorze – tak samo pomalowaliśmy nasze.
Czyli nie wygoniła stąd Pani ducha Zalipianek? To wyraz szacunku dla pracy tych artystek?
Właśnie tak o tym myślałam! Że nie można odcinać się od miejsca, które żyło tyle lat. Dlatego właśnie zostawiłam jego nazwę. I tablicę, która wisiała na drzwiach.
Największą moją troską był ogródek, potwornie zniszczony. Żeby go odbudować, musieliśmy mieć i jego stary plan, i zgodę konserwatora zabytków. Na szczęście je zdobyliśmy, bo ogródek jest dziś kluczowym elementem – bez niego restauracja nie byłaby rentowna. Ludzie uwielbiają w nim siedzieć przez cały sezon. To też się zmieniło! Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze dziesięć lat temu wszyscy bawili się w piwnicach! A teraz wyszli na zewnątrz. Fakt, że Zalipianki cieszą się dziś taką popularnością, w dużej mierze wynika z faktu, że można usiąść na krakowskich Plantach, gdzie zieleń dosłownie wdziera się do restauracji.
Zielone serce Krakowa… Chyba nie mogła Pani znaleźć lepszej lokalizacji?
Prawda? Jest idealna. Muszę tu jednak podkreślić: sama bym tego miejsca nie stworzyła. Mam wspaniałego wspólnika z wieloletnim doświadczeniem w tym biznesie. Do tej pory prowadził kilka restauracji – obecnie posiada w Krakowie dwie. I to właśnie w nich mogliśmy przyjąć na dwutygodniowy staż kucharzy i kelnerów, żeby w naturalnym środowisku sprawdzić ich umiejętności i wybrać najlepszych specjalistów do Zalipianek. Adam Melnyczuk dawał mi, i cały czas daje, ogromne wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. Nieocenione. Bo jednak biznes restauracyjny to całkiem inna „zabawa” niż gotowanie w domu, czy też produkowanie i prowadzenie programów telewizyjnych.
Czyli nie rzuciła się Pani na głęboką wodę, tylko wybrała się w rejs ze sternikiem?
Absolutnie! I tutaj chylę czoła przed Adamem, doceniając i jego biznesowe umiejętności, i gościnność. Nie dość, że testowałam i szkoliłam ludzi w jego restauracjach, to jeszcze… zabrałam mu kilku pracowników (śmiech), bo przecież i jego menadżer do nas przeszedł, i szefowa sali, która przygotowywała do pracy kelnerów. Zależało nam, żeby od początku mieć doświadczoną załogę, która będzie sprawnie działać, a nie tych świeżych i młodych, którzy będą dopiero uczyć się zawodu. I wiem, że to dzięki naszej wspólnej pracy i pasji restauracja tak świetnie dziś funkcjonuje i przyciąga coraz więcej ludzi.
To było dla mnie najważniejsze: stworzyć miejsce, które będzie smacznie karmić. Otwarte dla wszystkich.
Fot. Mietek Małek/ One Step Studio
Zajrzyjmy do karty. Czy tworząc ją, dopuściła Pani do głosu szefa kuchni? Szczerze.
Trochę tak (śmiech). Inaczej: tę główną kartę tworzyliśmy wspólnie, na zasadzie burzy mózgów. Teraz daję już Grzegorzowi, który jest głównym chefem, większą swobodę przy układaniu menu. Piszę tylko: „Grzesiu, zaczyna się sezon na mule, więc chciałabym je mieć w karcie. Może dajmy też jakąś sałatkę ze śliwkami?”, bo już tak dobrze się znamy, że wystarczy rzucić hasło.
Na początku, kiedy coś proponowałam, mówili: „Nie! To się nie nadaje do restauracji”, albo: „Tego się nie da tu zrobić”. Tworzenie karty było więc bardzo trudne i żmudne. Ile dań myśmy wtedy nagotowali! Nie jestem w stanie policzyć. Za to wybraliśmy takie, które są w karcie do dziś. Zmieniają się dodatki, w zależności od pory roku, ale schabowy z kością jest cały czas, bo krakowianie przychodzący w weekend na obiad lubią go zjeść. Są policzki i rosół (mam wrażenie, że w domu bym tak dobrego nie ugotowała!), barszcz – genialny, z kołdunami lub warzywami, na deser moja szarlotka. Z kolei turyści chcą spróbować maczanki po krakowsku (bo to jest nasze danie regionalne), moskoli z kurkami albo podpłomyków, o których nigdy nawet nie słyszeli. A ja się nimi zajadałam od dziecka! Ani moja babcia, ani mama nie były we Włoszech, nie znały pizzy, mimo że latami robiły coś na jej kształt (śmiech). No, ale to było naturalne, że gdy piekło się chleb i zostawały kawałki ciasta, wypiekało się podpłomyki. Musiałam je tutaj mieć!
Otwierając restaurację, wiedziałam jedno: od początku do końca wszystko robimy sami.
Na przykład?
Chleb i bułki. I widzę, że goście naprawdę doceniają naszą pracę – tym bardziej że żyjemy w dobie gotowców i półproduktów. Czy wie pani, że restauracje kupują chleby na wpół upieczone i potem wkładają je na chwilę do pieca, żeby podać klientowi ciepłe? To daje mu złudzenie, że je świeży wypiek. Proszę zwrócić uwagę, że w wielu restauracjach, także hotelowych, są takie same bułki i chleb, czy to w Gdańsku, czy w Zakopanem. To znaczy, że piekarnie pieką je tak samo? Że wszyscy mają je z jednego źródła? Nie! A my wszystko robimy od zera. Począwszy od tego, że kupujemy ziemniaki, które trzeba umyć i obrać, a nie takie, które są dostępne już obrane.
Restaurator to nie tylko właściciel i szef, ale też menadżer, analityk, kreator smaku, znawca trendów i – co ważniejsze – ludzi, trochę nawet psycholog. Zgodzi się Pani?
Jak najbardziej! Uważnie przyglądam się klientom: ich potrzebom i wyborom. Jesienią na przykład proponowaliśmy żeberka, a ponieważ okazały się totalnym hitem, na wiosnę wprowadziłam je do głównej karty. Te sezonowe dania, które zmieniają się co miesiąc, są dla nas świetnym testerem, czy to się sprzeda. Czy ten smak chwyci, czy nie?
Druga ważna rzecz – stale doglądam restauracji. Oczywiście, gdy jestem w Krakowie, bo czasem wyjeżdżam do mojego drugiego domu pod Babią Górą albo na nagrania do Warszawy, albo gdzieś w Polskę. Ale jeśli jestem na miejscu i nie nagrywam programu „Ewa gotuje”, zjawiam się w Zalipiankach każdego dnia. Czasem wpadam rano, czasem po południu. I dziś, kiedy skończy pani ze mną wywiad, wsiadam na rower i jadę sprawdzić przed weekendem, czy wszystko jest w porządku, porozmawiać z załogą, zerknąć, co się dzieje na barze, czy nie ma „braków ludzkich” w postaci kelnerów lub barmanów.
A czasem muszę rozwiązać jakiś problem, wysłuchać skarg z kuchni albo sali. Pamiętam taką sytuację: to był poniedziałek, a tego dnia mamy mniejszy ruch i mniej kelnerów (bo po co mają stać?). A tu nagle… tłum jak w weekend! I zanim menadżer ściągnął kogoś do obsługi, kelnerzy biegali. Jeden z nich – bardzo doświadczony! – nabijając do systemu zamówienie na bar, nie wbił tego na kuchnię. Klienci dostali więc coś do picia, natomiast czekali prawie godzinę na posiłek. Przyszli do mnie: „Pani Ewo, nie wiemy, co się stało, ale za chwilę musimy wyjść, a nie dostaliśmy jedzenia…”. No pech! A jeszcze z dziećmi byli… Wbiegłam do kuchni, wyrwałam coś, co można im było dać i… pożar ugaszony.
Ma pani rację, w tej branży przydają się wszelkie umiejętności, psychologiczne również.
Mocno angażuje się Pani w pracę! Niejeden restaurator mógłby się od Pani uczyć…
Tak wychowali mnie rodzice. Wpoili mi, że we wszystko, co robię i czego się podejmuję, mam wkładać całe serce i być w tym na sto procent. I tak staram się postępować w życiu.
Poza tym to nie jest restauracja, której tylko dałam swoje nazwisko, to mój biznes – a ja uważam, że każdy biznes trzeba osobiście i stale doglądać. A poza tym (i tu jest wartość dodana!), wiem, że wielu ludzi, zwłaszcza w czasie wakacji, kiedy odwiedzają Kraków i okolice albo przejeżdżając, zatrzymują się w nim na kilka godzin, ma w planie wizytę w mojej restauracji. Fani z całej Polski, ale i ze świata, przyjeżdżają do Zalipianek po to, by mnie spotkać, porozmawiać, zrobić wspólne zdjęcie. Traktuję to więc jako element pracy.
A przy okazji najlepszą reklamę?
Oczywiście. Wystarczy zerknąć na mój Facebook, gdzie ludzie wklejają te zdjęcia, dają opinie. Ostatnio pod którymś postem klientka mi napisała: „A myśmy byli wczoraj u pani na kolacji i mieliśmy nawet szczęście zobaczyć panią na żywo”. Taka prawda, jestem tam prawie codziennie. Od razu uprzedzam: nie 24 godziny! (śmiech) Nie siedzę tyle, ile jest otwarta restauracja, nie miałabym życia. Ale przeważnie, gdy do niej idę, robię InstaStory – taki „raport pogodowy z ulicy Szewskiej” – na moich social mediach, dając znać fanom: „Już jestem!”. Instagram i TikTok też zresztą obsługuję sama. Lajkuję i reaguję na wpisy.
I to jest ta przyjemna część pracy. A co jest najgorsze, najbardziej nudne i męczące?
Ta cała księgowość… Ja jej nie robię, wiadomo, ale i tak muszę zejść do magazynu, gdzie pracownicy zliczają te wszystkie rzeczy, i zapoznać się z wynikami. Nie lubię tej części pracy, niestety, nie mogę od niej uciec (śmiech). Trzeba na bieżąco robić bilans zakupów, sprawdzać daty przydatności i food cost. To jest nudne, żmudne, ale konieczne.
A jak radzi sobie Pani z zarządzaniem ludźmi? To trudne zadanie?
Bardzo! Właśnie przez ten czynnik ludzki… Każdy człowiek ma inne emocje i przeżycia. Czasem coś przynosi do pracy, a nie powinien, bo zdarzyło się w domu. Z drugiej strony, wszystko, co jest trudne, przynosi nam satysfakcję, jeśli na końcu przekłada się na sukces.
Pytam, bo jestem ciekawa: jaką jest Pani szefową? Trzyma Pani zespół mocną ręką?
Nieee, ja nie! Adam (śmiech). Ja się do tego nie nadaję. I dlatego muszę mieć wspólnika.
Czyżby? Ekipa programu „Ewa gotuje” nazywa Panią „generałem”.
Dobrze, przyznaję się: u mnie w domu, podczas nagrywania programu, uwielbiam sobie porządzić. Ale koniec końców… (pani Ewa mówi to łagodniej, ściszając głos) i tak muszę słuchać reżysera. Za to w restauracji zdecydowanie wolę być tą „miękką” szefową.
A jak działa na Panią, jako na restauratorkę, konkurencja?
Uważam, że konkurencja jest absolutnie niezbędna, bo mobilizuje nas do pracy, żeby być lepszym. Nie zaglądam do niej z lękiem. Przeciwnie! Przypatruję się z uwagą: jak działa, czym przyciąga gości. Gdy wchodzę do nowej restauracji, rozglądam się: jaki ma wystrój, co znajduje się w menu, jaką mają porcelanę, jak podają potrawy… Dla mnie konkurencja to źródło inspiracji. I motywacja do tego, by samej zrobić coś jeszcze lepiej.
I co Pani zaczerpnęła? Choćby w czasie tych kulinarnych podróży z Makłowiczem.
Przede wszystkim, że to musi być miejsce, do którego nie tylko przychodzi się zjeść, ale gdzie miło spędza się czas. Dlatego zakupiłam fotele. Wiedząc, że w wielu restauracjach mają krzesła, na których nie sposób za długo wysiedzieć, w projekcie mojej zaznaczyłam: „u mnie musi być nieprawdopodobnie wygodnie”. Chodzi o to, by przy posiłku i rozmowie z bliskimi można się było zrelaksować. Tę inspirację zaczerpnęłam z restauracji włoskich i hiszpańskich, bo w nich ludzie bawią się, biesiadują.
Kolejna rzecz – nie kładziemy obrusów, by młodzież nie czuła się skrępowana. Dodatkowo na tarasie przy każdym stole zainstalowałam po dwa gniazdka, by studenci mogli wpaść na lemoniadę między zajęciami i przy okazji naładować telefon albo popracować na komputerze. I to też jest podpatrzone „w świecie”.
Fot. Mietek Małek/ One Step Studio
Pasja, determinacja i ciężka praca – to podstawa, by stworzyć dobrze prosperujący biznes. Ale i w nim pełno jest raf i pułapek. Co dotąd było najtrudniejsze w tej pracy?
Dwukrotne zamknięcie restauracji z powodu pandemii, absolutnie! Zwłaszcza to drugie, w październiku. Zdążyliśmy zrobić zakupy na weekend, uruchomiliśmy już całą produkcję i ciast, i pieczywa – w weekend odwiedza nas mnóstwo gości, więc musimy się naprawdę dobrze na to przygotować – a tu o godzinie 16. ogłaszają, że od jutra restauracje są zamknięte. Kto podejmuje takie decyzje?! Żeby popołudniu dawać ludziom informację o zamknięciu lokali? Przecież o tej porze wszyscy restauratorzy w całej Polsce zdążyli już zrobić wielkie zakupy! Żeby rano to ogłosili, nikt by nie pojechał po towar! Poszliśmy w takie straty… Niektóre rzeczy udało się nam sprzedać, później już tylko rozdawaliśmy je załodze, by jak najmniej się zmarnowało. Mimo to byliśmy pewni, że na święta wrócimy do pracy i otworzymy lokal – stało się to dopiero następnego roku, w maju… Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, ile rzeczy trzeba było wyrzucić, przede wszystkim stosy jedzenia…
Jako że przed covidem restauracja przynosiła dochód, załapaliśmy się na jakieś transze pomocowe od rządu, ale to i tak była kropla w morzu potrzeb. To był bardzo trudny czas.
Jak go przetrwaliście? Wiem, że stawała Pani po stronie tych restauratorów, którzy w pewnym momencie otwierali lokale, łamiąc prawo. Po prostu musieli się ratować.
Ja i mój wspólnik mamy to szczęście, że prowadzimy jeszcze inne biznesy. Zalipianki nie są naszym jedynym źródłem utrzymania, dlatego skupiliśmy się na innych rzeczach. No ale w sytuacji, gdy restauracja dosłownie z dnia na dzień przestała przynosić dochód, a co gorsza: generowała koszty, każdy z nas musiał dokładać do interesu. Włożyliśmy w niego mnóstwo pieniędzy.
Zajmowałam się produkcją telewizyjną, bo program trwał cały czas. Pracowałam też w domu: pisałam książkę, robiłam live’y, które też w pewnym momencie zaczęły przynosić mi zysk, bo pojawili się sponsorzy, miałam więc z czego żyć. Poza tym jestem udziałowcem w jednej z firm medycznych. Jeden biznes generował koszty, a inne przynosiły dochód, dlatego jakoś byłam w stanie zrównoważyć sobie te straty.
Natomiast całkowicie rozumiem tych restauratorów, którzy – żyjąc z jednego biznesu – decydowali się otworzyć w czasie pandemii swoje restauracje, pomimo zakazów, bo przecież musieli za coś utrzymać rodziny. A powiedzmy to wprost: dla wielu ludzi była to walka o przeżycie.
Jak ten zastój wpłynął na Pani biznes? Nie rozbił załogi? Nie straciła Pani klientów?
Większa część zespołu powróciła w maju do pracy, ponieważ wszystkim wypłacaliśmy tę minimalną pensję postojową. Pozostali całkowicie się przebranżowili, co jest zrozumiałe.
A klienci? Ci, którzy przed covidem przychodzili do nas na obiady sobotnio-niedzielne, od razu wrócili, jak tylko zdjęto obostrzenia. Nie mogli się doczekać, żeby już przyjść do naszego ogródka i zjeść coś na zewnątrz. Muszę przyznać, że to było dla mnie najmilsze.
W trudnych momentach ludzie się jednoczą i wspierają. Ale i Pani, odkąd prowadzi swoje biznesy, niejeden kryzys musiała już przetrwać. Jest Pani dziś zahartowana?
Jestem. I wiem też, z całą pewnością, że tylko te trudne sytuacje nas rozwijają. Sukces – wbrew pozorom – rozleniwia, natomiast przeszkody powodują, że stajemy się kreatywni i odważni. Zmuszeni do działania, szukamy jakiegoś rozwiązania naszego problemu. I je znajdujemy! Albo zmieniamy swój kąt patrzenia na biznes, albo rozszerzamy działalność, albo wymyślamy dla siebie coś zupełnie innego. Z czasem może się okazać, że porażka… była najlepszą rzeczą, jaka nam się przydarzyła (śmiech). Serio! Znam takie przypadki.
Fot. Mietek Małek/ One Step Studio
„Jeżeli stoisz pod samą górą, widzisz tylko najbliższe otoczenie, ale jeżeli wchodzisz na nią, pojawia się coraz szersza perspektywa. I tak jest z wiekiem. Im więcej masz lat, tym szerszy jest twój horyzont. Fajne jest wchodzenie na szczyt do końca życia, bo cały czas powoduje zmianę” – to są Pani słowa. Chyba i do tej rozmowy pasują?
Absolutnie tak! Dla mnie biznes jest integralną częścią mojego życia. Każde doświadczenie jest powiązane, każdy krok, każda myśl. To wszystko przeplata się, przepływa, przenika.
Czego więc Pani życzyć? Poza pięknymi widokami w czasie tej długiej wspinaczki.
Więcej czasu! Na oddech, na życie… Chciałabym, żeby te moje biznesy były już na tyle samodzielne i „dorosłe”, bym nie musiała poświęcać im aż tak wiele uwagi jak dzisiaj.
Naprawdę? A co Pani zrobi w tym wolnym czasie?
Jak znam siebie, to… wymyślę nowy biznes! (śmiech)
Puenta godna kobiety sukcesu! Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Ewa Anna Baryłkiewicz
DARMOWY (0 zł) QUIZ DLA PRZEDSIĘBIORCÓW
Jakim typem szefa naprawdę jesteś?
Pracownicy przychodzą do firmy, ale odchodzą od szefa. Rozwiąż quiz, poznaj swoje mocne strony i zobacz, jak dzięki nim polepszyć atmosferę w zespole, podnieść efektywność i zatrzymać w firmie cennych pracowników, zanim niespodziewanie odejdą.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz
Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...