Lakiernik samochodowy to nie tylko zawód. By nim zostać, trzeba być po trosze artystą.
Pasja, która narodziła się w dzieciństwie, stała się sposobem na życie Łukasza Foltyna, właściciela Fytlon Garage w Kielcach.
Prowadzenia biznesu uczy się w trakcie szkoleń Coraz Lepszej Firmy. – CLF zatrudnia ludzi, którzy są specjalistami w swojej branży. Oni potrafią pomóc, tylko my sami musimy chcieć coś zmienić, bo za nas nikt tego nie zrobi – mówi Łukasz.
Firmę prowadzi coraz lepiej po to, by pozwolić sobie kiedyś na podróżowanie własnym samochodem po Stanach Zjednoczonych i Australii, czy też na rajd Pekin–Paryż.
Bo wolność to dla niego wartość najważniejsza. Ważniejsza niż pieniądze. Wolność pomaga mu pracować, spełniać marzenia i się regenerować.
Pana pierwszy własny pojazd to…
Skuter. Mama nie chciała się na początku zgodzić, ale na szczęście był dziadek, który zawsze miał simsony i motorynki. Dawał mi na nich pojeździć. Na dziadka motorynce uczyłem się, co to jest sprzęgło i że gdy się je zbyt szybko puści, to można wylądować na płocie. Zaliczyłem takie zdarzenie.
Mój pierwszy własny skuter to była yamaha. Wtedy skutery były powszechne, na Rynek w Kielcach zajeżdżało nas po południu czterdziestu. Trochę dłubałem przy lakierowaniu skuterów kolegów i już wtedy coś na tym zarabiałem.
W wieku 16 lat uzyskałem prawo jazdy kategorii B1 i kupiłem sobie pierwszy samochód. To było daihatsu cuore. Na nim uczyłem się tak naprawdę lakierować, bo w ciągu dwóch lat trzy razy zmieniłem jego kolor.
Wiele wspomnień z czasów technikum wiąże się z tym samochodem. Powiem tylko, że pewnego razu tym niewielkim autem jechało 13 osób. Wiem, wiem, nie było to zbyt rozsądne. Dostałem zresztą wtedy od ojca za ten pomysł największą w moim życiu reprymendę.
Sprzedałem potem ten samochód, a teraz dałbym duże pieniądze, by móc go odkupić. Niestety, ten konkretny egzemplarz został już zezłomowany. Może kiedyś ściągnę sobie taki sam z Japonii.
Jednak fascynacja motoryzacją narodziła się długo przed tym daihatsu, jeszcze w dzieciństwie.
Tą pasją zaraził mnie ojciec. Za każdym razem, gdy odbierał mnie z przedszkola, kupował mi resoraka.
Ojciec sam ma smykałkę do samochodów. Jeździł taksówką i wiele rzeczy przy aucie robił sam, bo czasy były takie, że trzeba było sobie radzić. Kiedy z mamą postawili dom, to zbudował sobie też warsztat. Spędzałem w tym warsztacie dużo czasu, bo zawsze interesowały mnie techniczne sprawy.
Pamięta Pan samochody taty z tamtego czasu?
Miał poloneza, mercedesy, których bardzo nie lubił, a następnie czerwonego forda sierrę. Potem pojawiły się volvo. Najpierw była siedemsetka, zwana kanciakiem, a później pojechaliśmy do Warszawy i za jakieś kosmiczne pieniądze kupiliśmy dziewięćsetkę.
Kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej, ojciec wybrał się do Holandii i kupił volvo s60. To był synonim luksusu, w Kielcach były tylko trzy takie auta.
Jest Pan miłośnikiem klasycznych pojazdów?
Samochód, którym jeżdżę na co dzień – BMW Z3 – ma 26 lat. A to jeden z najmłodszych pojazdów, które posiadam. Jest moim spełnionym marzeniem z dzieciństwa.
Kupiłem go trzy lata temu, bo najpierw wszystkie pieniądze inwestowałem w firmę. Chciałem dojść do momentu, w którym jeśli chcę kupić jakieś auto albo motocykl, to po prostu kupuję.
Co jest pociągającego w klasycznych samochodach?
To, że w nich ważny jest kierowca, a nie elektronika. W nowych autach mamy mnóstwo systemów, które nie pozwalają prowadzić samochodu. Poprawiają bezpieczeństwo, usprawniają jazdę, ale robią to za nas.
Kiedy w samochodzie nie ma niczego takiego poza ABS-em, to cała jazda zależy od kierowcy. Hamowanie, przyspieszanie, zakręty, o tym wszystkim decyduje kierowca, a nie samochód. A w nowych autach mamy asystenta pasa ruchu, dohamowywanie na zakrętach i inne cuda. Już teraz są samochody, w których kierowca jest niepotrzebny.
Ale Pana zawód nigdy nie zniknie, bo przecież nawet autonomiczne auta będą potrzebowały naprawy.
Zniknie w ciągu 15–20 lat. Zostaną autoryzowane stacje obsługi i tylko one będą naprawiały te samochody. Nikt inny nie będzie w stanie nadążyć z kupowaniem oprogramowania do naprawy.
To jaką Pan widzi dla siebie przyszłość?
Pomysły rodzą się cały czas, od handlu po inne usługi. Zobaczymy.
No tak, ale Pan pokochał lakiernictwo. Przekuł Pan pasję w zawód, bo przecież nie w tym kierunku Pan się kształcił.
Po szkole jestem elektrykiem, po studiach informatykiem, a całe życie zajmuję się samochodami. Studia skończyłem na prośbę mojej mamy, ale nigdy się informatyką nie zajmowałem.
Skoro kształcił się Pan w szkole na elektryka, to czemu nie zdecydował się Pan na elektrykę samochodową?
Miałem kiedyś taki pomysł, ale wygrała artystyczna część mojej duszy i wrodzony pedantyzm. Największą satysfakcję sprawiało mi zawsze to, że coś, co było bardzo zniszczone, znowu jest ładne.
Lakiernik samochodowy to zawód artystyczny?
Myślę, że bardzo do takiego zbliżony. Trzeba mieć wyobraźnię przestrzenną i umieć odtworzyć wzory. Po drugie, trzeba widzieć bardzo dużo kolorów. Kiedyś myślałem, że lakiernictwa można nauczyć każdego człowieka, ale teraz już wiem, że nie. Do tego trzeba się urodzić.
Owszem, można się wyuczyć jakichś mechanicznych czynności, ale to nie to samo. Trochę podobnie jest z blacharstwem, bo trzeba na przykład umieć odtworzyć elementy, których nie ma. Tu też trzeba mieć wyobraźnię przestrzenną.
W mediach społecznościowych Fytlon Garage podkreślacie, jak bardzo ważna jest kolejna wasza sztandarowa usługa, czyli konserwacja podwozia. Co więcej, zaleca Pan ten zabieg także w nowych autach.
Powiedziałbym, że taka konserwacja jest najważniejsza. Przedłużamy w ten sposób życie samochodu. Dzisiaj producenci programują wytrzymałość farby na samochodach. Ona ma wytrzymać 3 lata, czyli okres gwarancji, a potem auto zaczyna rdzewieć. Jeśli nie stać nas na częstą wymianę samochodu, warto zainwestować w jego fundament.
Jak wygląda proces takiej konserwacji?
W używanych autach demontujemy wszystkie plastikowe elementy, a jeżeli trzeba, to także zbiornik paliwa i zawieszenie tylne, a czasem i przednie. Potem następuje piaskowanie, czyli całkowite usuwanie korozji, a w dalszej kolejności nakładany jest podkład epoksydowy, który ma za zadanie utworzenie szczelnej bariery, by nie dopuścić powietrza i wilgoci do stali. Na końcu nakładamy wosk, który dodatkowo chroni ten podkład. To jest ścieżka najkrótsza, ale można ten proces rozszerzyć o dodatkowe elementy.
Zdarza się pracować przy wyjątkowych autach? Takich, których się nie zapomina?
Oczywiście! Robiliśmy porsche 911, triumpha spitfire, volkswageny garbusy. Było tego sporo, ale na długo na pewno zapamiętam współczesne auto – hondę jazz z 2006 roku, o wartości ośmiu tysięcy złotych. Rozebraliśmy je i okazało się, że to straszna ruina. Wyceniliśmy naprawę na 18 tysięcy, a więc ponad dwa razy więcej niż wartość pojazdu. Właścicielka stwierdziła jednak, że robimy go, bo ona przez rok szukała niebieskiej hondy jazz. Taniej byłoby kupić inną i przelakierować ją na niebiesko, ale ta pani miała sentyment do swojego auta.
Takie rzeczy są o wiele ciekawsze od tych drogich samochodów, bo tego typu historie tworzą ludzie. Coś, co dla nas wydaje się ekonomicznym bezsensem, dla kogoś innego jest bardzo ważne.
Kiedyś więcej czasu poświęcał Pan zabytkowym pojazdom. Teraz już Pana to nie pasjonuje?
Nie pasjonuje mnie darmowa praca. Jeżeli jakiś projekt zajmuje nam nawet 1000 roboczogodzin, to wychodziłyby kosmiczne kwoty. A ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że to ciężka, fizyczna praca przez 5–6 miesięcy przy jednym temacie.
Jest Pan z zamiłowania lakiernikiem, ale jako właściciel Fytlon Garage jest Pan także, a może przede wszystkim, przedsiębiorcą zatrudniającym innych ludzi.
W firmie pracuje teraz sześć osób, łącznie ze mną. Ja sam najlepiej czuję się w warsztacie. Zawsze chciałem mieć kogoś do pracy w biurze, żeby ta cała papierkowa robota była poza mną. Niestety, na razie to jeszcze nierealne.
Dlatego szukał Pan pomocy, podejmując współpracę z Coraz Lepszą Firmą?
Nie lubię rutyny i nudy. Im więcej się dzieje, tym bardziej mnie to nakręca. Niestety, nasz system edukacji nie uczy niczego w zakresie biznesu i ekonomii. Jeśli nie mieliśmy nikogo w rodzinie, kto prowadził poważną firmę, to nie jesteśmy w stanie znaleźć tej wiedzy na ulicy. Albo musimy iść do pracy, gdzie ktoś nas tego nauczy, albo musimy nauczyć się sami.
CLF znalazłem w internecie. Poczytałem, pooglądałem i stwierdziłem, że jest to niegłupie. Zaczęły się szkolenia. One na pewno otworzyły mi oczy na rzeczy, o których nie miałem pojęcia.
Gdyby jeszcze jakiś czas temu ktoś powiedział mi, że są mi w firmie potrzebne procesy i procedury, to bym na niego popatrzył i stwierdził, że to zdanie bez sensu. Ale w momencie, gdy mam pięć osób w firmie, wiem, że to bardzo istotna sprawa, bo nie trzeba każdemu po kilka razy tłumaczyć tego samego. Pracownik jest w stanie to wszystko przeczytać i rozwiązać problem samodzielnie.
Oprócz Programu Rozwoju korzystał Pan również z zaawansowanych szkoleń: Machina Produkująca Klientów, Zwycięski Marketing, Sprzedaż Uwolniona, Osobisty Kompas Rozwoju, a także z Coraz Lepszego Doradztwa.
CLF zatrudnia ludzi, którzy coś potrafią, a mnie biznes interesuje i lubię się uczyć. Wszyscy, z którymi miałem kontakt, to specjaliści w swojej branży.
W tym momencie w ramach Doradztwa współpracuję z panią Joanną Ritter. To są bardzo konkretne rozmowy, polecam gorąco współpracę z tą osobą. Zawsze uważałem, że jeżeli za coś płacę, to oczekuję dobrze wykonanej pracy. Nam ludzie płacą, więc staramy się wykonywać nasze zadania na bardzo dobrym poziomie.
Tak samo jest w CLF-ie. Dostajemy człowieka, który się zna na tym, co robi. Oni potrafią pomóc, tylko my musimy chcieć coś zmienić, bo nikt nie zrobi tego za nas. Wielu ludzi kupując jakiekolwiek szkolenie, liczy, że wszystko zrobi się samo, a to tak, niestety, nie działa. Ilość pracy, którą teraz wykonuję, liczba książek, które czytam, czasami wydaje mi się wręcz przesadna.
Które z tych szkoleń dało Panu najwięcej?
One są potrzebne w różnych momentach prowadzenia firmy. Wbrew pozorom, zaczynałbym od tego, co robię ostatnio, czyli od mentoringu. Te spotkania pozwalają nam wszystko poukładać. Ktoś mądrzejszy widzi, z czym mamy problemy, i prowadzi nas w firmie. To są takie prywatne korepetycje.
Bardzo istotny jest Osobisty Kompas Rozwoju, bo poznajemy tam samych siebie i widzimy, na czym warto się skupić, a co lepiej od razu odpuścić i nie próbować z tym walczyć. Wyszło mi, że jestem świetny w planowaniu. Plany jednak mają to do siebie, że mogą nie wyjść. Wtedy jednak potrafię szybko ten plan poprawić.
A jakie owoce ta praca przyniosła do tej pory? Co się udało zmienić?
To jest proces, który trwa od trzech lat. Końcowym efektem dla mnie jako przedsiębiorcy jest mój wolny czas. I to jest najważniejsza wartość, którą chcę uzyskać. Mój wolny czas i firma, która w tym czasie zarabia pieniądze.
Pieniądze nie są najważniejsze. Istotne jest, by mieć czas na życie. Wielu przedsiębiorców ma pieniądze, ale nie ma czasu. A co nam z pieniędzy, kiedy nie ma tego czasu, który jest bezcenny? Nie sztuką jest się zapracować dla pieniędzy. Wolę mieć mniej, a pozwiedzać świat i poznać nowych ludzi.
I zwiedza Pan ten świat?
Od paru lat tak. Polecam na przykład Turcję, ale nie jej turystyczną część. Pojechaliśmy w głąb Turcji, bardzo daleko od znanych turystycznych miejsc. Zrobiliśmy w ten sposób 10 tysięcy kilometrów.
Któregoś dnia zajechaliśmy do jakiejś restauracji o wystroju z wczesnego PRL-u. Usiedliśmy przy stolikach, nagle właściciel przynosi nam kawę i mówi, że to kawa od pana ze stolika obok. Ten człowiek podszedł do nas i powiedział, że bardzo się cieszy, że przyjechaliśmy pozwiedzać jego kraj i jest dumny, że może nas ugościć. To było bardzo miłe. Czy w Polsce takie drobne, sympatyczne gesty się zdarzają?
Zresztą Turcja to bardzo bezpieczny kraj, w którym mieszkają przesympatyczni ludzie. To jedyny kraj, w którym zostawiałem w otwartym samochodzie tablety i telefony. I wiedziałem, że nikt nawet na to nie spojrzy i nie pomyśli, że może mi to ukraść. Turcja jest warta zwiedzenia, podobnie jak Rumunia. We wrześniu planuję kolejną podróż do Rumunii. Wbrew stereotypom to bardzo czysty kraj.
Nawet w czasie urlopu nie rozstaje się Pan z samochodem.
Nie lubię siedzieć w jednym miejscu, bo mnie to nudzi. Nie interesują mnie wakacje w hotelu, all inclusive. Wychowałem się w harcerstwie i dla mnie spanie w lesie jest zupełnie naturalną rzeczą. Na trzytygodniowy wyjazd pakuję się w ciągu pięciu minut. Poza paroma ubraniami, portfelem i nożem nie potrzebuję niczego. Cała reszta to zbytek szczęścia.
Podróżowanie autem ma jednak swoje ograniczenia. Nie pojedzie Pan samochodem na przykład do Ameryki Południowej.
Pojadę, tylko nie będzie to tania podróż. Właśnie po to prowadzę firmę, by nie było to barierą. Mam kilka takich marzeń. Na pewno chciałbym kiedyś odwiedzić Stany Zjednoczone, też swoim samochodem. Myślę ponadto o tym, by przejechać dokładnie całą Skandynawię. Marzy mi się Australia, ale tam już podróżować najlepiej samochodem terenowym.
Moim największym marzeniem jest rajd Pekin–Paryż, którego uczestnicy jadą samochodami z lat dwudziestych XX wieku. Na to jednak będę musiał poczekać jeszcze parę lat, bo to zabawa dla bardzo bogatych ludzi. O ile dobrze pamiętam, wpisowe jest tam na poziomie około 150 tysięcy złotych.
Wolny czas to najważniejsza dla Pana wartość. W jakim stopniu udało się ją osiągnąć?
Potrafię nie przyjść do pracy i wiem, że nic złego się nie wydarzy. Niedawno stwierdziłem o godzinie 12, że idę pojeździć na motorze, powiedziałem o tym mojej brygadzie, wsiadłem i pojechałem. Doszedłem do tego momentu, że nie muszę tam ciągle być, bo wiem, że moi pracownicy dadzą radę. Oczywiście są też sytuacje odwrotne, nieraz chcę dłużej zostać w warsztacie.
Ale to nie jedyna zmiana, którą udało się przeprowadzić?
Skupiliśmy się na tym, co przynosi zysk, i odrzuciliśmy to, co tego zysku nie przynosi. Nie każdego klienta musimy obsłużyć, ale do tego firma musi dorosnąć. Trzeba znać swoją wartość i mieć swoje zasady.
Dzięki temu stajemy się profesjonalistami w swojej dziedzinie, choć nie lubię słowa „profesjonalista”. Zmieniły się na pewno pieniądze. Jeżeli mamy dobry zespół, dobre zasady i metody, możemy dać swoją cenę. To wszystko generuje lepsze zyski i daje nam spokój.
Da się określić progres obrotów w ciągu tych trzech lat, odkąd współpracuje Pan z CLF-em?
To jakieś 600–700 procent. Zaczynałem sam z ojcem, teraz jest nas szóstka. Dla mnie podstawą jest traktowanie pracownika jak człowieka, a nie jak niewolnika, dlatego płacę im tak, by nie mieli pomysłu pójść gdzieś indziej, a przynajmniej nie tak szybko.
Kiedy zacząłem zatrudniać ludzi, stwierdziłem, że nie chcę nikogo wyzyskiwać, ale chcę być takim szefem, który może po południu pójść z pracownikami na piwo, jak w amerykańskich filmach. Na razie mi się to udaje. Potrafimy gdzieś razem w weekend wyjść, pobawić się, a w poniedziałek przyjść do warsztatu i normalnie pracować.
W pracy jestem szefem, a po pracy kolegą. Po pracy nie dzwonię do nikogo w zawodowych sprawach, nie oczekuję od pracowników, że będą coś robić w swoim czasie wolnym.
Da się określić, jak długo trzeba czekać na efekty zmian?
W początkowych fazach widać je szybciej. Podstawowe rzeczy, jak na przykład zmiany nawyków, można poprawić w ciągu dwóch–trzech miesięcy. Przy kolejnych zmianach potrzeba więcej czasu. Budowanie kolejnego stanowiska, zatrudnienie kolejnych ludzi, nowy marketing wiążą się z dłuższym okresem.
Jak Pan widzi przyszłość swojej firmy?
Są dwie możliwości. Albo będzie to firma, która będzie zatrudniała wielu ludzi, albo będzie to firma gotowa do sprzedania za duże pieniądze. A może rozwiniemy się tak, że otworzymy 25 filii w Polsce i będziemy potentatem?
Praca jest istotna, ale w życiu ważne jest szczęście. W biznesie też. Na razie moim największym marzeniem jest, bym mógł zostawić firmę na miesiąc. Mam już dobry, ambitny zespół, więc myślę, że za rok będą sobie mógł na to pozwolić.
I pojechać do tej wymarzonej Australii lub do Stanów Zjednoczonych.
Na przykład.
Po to są szkolenia i podejmowane dzięki nim zmiany.
Tak, to jest proces, ale wszystkie zmiany musimy zaczynać od siebie. Ważne, by nauczyć się nie marnować swojego czasu i być efektywnym. A sporo przedsiębiorców marnuje czas na klientów, którzy nie rokują na przyszłość, na niechcianych przedstawicieli handlowych i na bezcelowe przeglądanie internetu.
Owszem, w internecie można znaleźć dużo przydatnych rzeczy i trzeba rozróżnić, kiedy ten czas marnujemy, a kiedy nie. Ja przeglądam TikToka tylko w celu znalezienia ciekawych piosenek, których użyję potem do filmików.
Istotną według mnie kwestią jest sporządzanie swoich baz danych, żeby nie działać po omacku i mieć co analizować. To wymaga samodyscypliny, ale pozwala po pół roku zobaczyć, skąd przyszedł nasz klient, gdzie zadziała reklama, gdzie i kiedy jest najlepiej, a gdzie i kiedy najgorzej.
Czy bez samochodu umie Pan się jakoś regenerować?
Trwa to jeden dzień. Potrzebuję się wyspać, pooglądać coś, przy czym nie muszę myśleć, i… pojeździć samochodem przy jakiejś lekkiej muzyce. Czasami jeżdżę samochodem, czasami motorem. Dla mnie najlepszą regeneracją jest wolność i możliwość podejmowania decyzji.
I rajdy klasyków, w których regularnie Pan uczestniczy?
To też jakaś forma wypoczynku, tylko tam się… nie wypoczywa. No, chyba że spanie po dwie godziny na dobę nazwiemy wypoczynkiem.
Najdłuższy był do tej pory Rajd Koguta, spod Wrocławia do Stegny nad morzem. Dojazd z Kielc, rajd i powrót do domu to 2200 kilometrów, a po drodze były jeszcze zadania. Chciałbym w tym roku zaliczyć jakiś kolejny rajd, jeśli tylko czas mi na to pozwoli.
Rozmawiał Hubert Lewkowicz
Pobierz DARMOWY (0 zł) PORADNIK:
„100 pomysłów na duży rozgłos
bez wydawania dużych pieniędzy”
Znajdziesz w nim m.in. odpowiedzi na pytania:
- Tanio, łatwo czy szybko? Czym najłatwiej zrazić do siebie klientów? Odpowiedź Cię zdziwi
- Co działa na klientów znacznie lepiej niż rabaty? (strona 3)
- Jak raz na zawsze zmniejszyć do zera liczbę klientów niezadowolonych z Twoich produktów? (strona 4)
- Kiedy warto przyznać rację awanturującemu się klientowi (nawet gdy to on się myli), by zdobyć dzięki temu więcej nowych klientów? (strona 6)
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Hubert Lewkowicz
Absolwent Filologii Polskiej i Podyplomowego Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracował m.in. w Życiu Podkarpackim i Polska Press Grupie, a obecnie jest redaktorem portalu ekspresjaroslawski.pl. Jego ulubionym gatunkiem dziennikarskim jest wywiad, a rozmowy z ludźmi są jego pasją. Jak podkreśla – każdy człowiek to fascynująca historia do odkrycia. Interesuje się reportażem i dobrą literaturą. Prowadził wiele spotkań autorskich z pisarzami. Prywatnie miłośnik zwierząt, zwłaszcza kotów, a także wędrówek po drogach i bezdrożach Beskidów oraz Pogórza Przemyskiego.