Jego firma kilka razy była bliska upadku. Podniósł się, wyciągnął wnioski, a teraz wprowadza na rynek unikatową usługę i chce pokazywać nowe standardy współpracy z klientem.
Rozmowa z Jarosławem Boryczką, ekspertem w dziedzinie sztukaterii gipsowej i wykończenia wnętrz, założycielem firmy Proedil.
Kiedy czyta się historie rozwoju firm, to najczęściej jest tak, że najpierw zdobywają rynek lokalny i regionalny, później ogólnopolski, a dopiero wtedy następuje ekspansja zagraniczna. U pana jest na odwrót. Jak to się stało?
Myślę, że wynika to z chęci zarobienia pieniędzy i poznania świata. Mając 19 lat, dwa dni po zdaniu matury, wyjechałem do Włoch. Plan był taki, że na parę miesięcy, a skończyło się na sporej części życia.
Co sprawiło, że został pan na tak długo?
Zachwyciłem się tym krajem, klimatem, jedzeniem, otwartością Włochów i ich radością życia. Trzeba pamiętać, że Polska wtedy była szara i biedna, a tam znalazłem świat pełen kolorów. Wielu moich kolegów po tych dwóch, trzech miesiącach wróciło do Polski, ja – nie.
Z pracą było tam łatwiej niż u nas?
Myślę, że tak, chociaż nie zdążyłem się przekonać, jak było z pracą w naszym kraju. Wyjechałem w roku 1991, więc to był początek przemian gospodarczych i skoku bezrobocia. Pod tym względem z pewnością we Włoszech było łatwiej.
Ale pewnie, jak wielu Polaków wyjeżdżających tam do pracy, nie znał pan języka.
Tak, i to była spora bariera. Bez języka można było dostać pracę w dwóch branżach – w gastronomii na słynnych zmywakach lub w budowlance. Na początku robiłem różne rzeczy: koszenie trawników, pomoc na budowie, praca w lakierni. Po paru miesiącach trafiłem do firmy remontowo-budowlanej jako pomocnik. Po jakimś czasie poznałem tam specjalistę od sztukaterii gipsowej, który zaproponował mi przejście do jego firmy.
Wydało mi się to o wiele ciekawszym zajęciem niż bycie pomocnikiem budowlano-remontowym i zacząłem pracować w tej firmie zajmującej się montażem sztukaterii gipsowych.
Domyślam się, że tam nauczył pan się fachu i zaczęła się prosta droga do własnej firmy.
(Śmiech). Przecież pan wie, że w biznesie nie ma prostych dróg. Ale tak, tam nauczyłem się fachu i przepracowałem kilka lat. Jednak bywało różnie. Ta firma słabo funkcjonowała. Nieraz musiałem długo czekać na wypłatę, a będąc samemu w obcym kraju, było trudno w takich okresach.
Jak to się stało, że ze „słabej firmy” trafił pan do robienia wykończeń w jednym z hoteli w Rzymie?
Przez te parę lat nauczyłem się nie tylko fachu, ale też języka. Dzięki temu mogłem normalnie funkcjonować, porozumiewać się. Znajomy ze sklepu z farbami zaproponował mi pracę dla firmy zajmującej się remontami sieci hoteli. Oczywiście zdecydowałem się na to. Warunkiem było założenie firmy. Kiedy inwestor zobaczył wykonane przez nas sztukaterie w pięknym hotelu w centrum Rzymu, zaproponował nam dalszą współpracę, w następnych hotelach.
Tak się zaczęła moja burzliwa historia przedsiębiorcy.
Burzliwa? To brzmi intrygująco, bo wydaje się, że budowlanka to prosty wzór na sukces. Ciągle jest ogromne zapotrzebowanie i mało fachowców.
To prawda, ale jest też sporo zagrożeń i ja ich nie uniknąłem.
To słucham dalej, jak potoczył się rozwój firmy.
Tę firmę założyliśmy z kolegą jako spółkę. I przez dobre kilka lat zjeździłem całe Włochy, robiąc remonty w hotelach od północy kraju aż po południe.
Po kilku latach ten sam znajomy ze sklepu z materiałami budowlanymi skontaktował mnie z firmą produkującą sztukaterię gipsową i na jej zlecenie robiliśmy wykończenia w kolejnych hotelach, jeszcze większych. Żeby podołać zadaniom, zatrudnialiśmy wtedy około 20 pracowników.
Fajny rozwój i chyba dobre perspektywy.
No tak, było coraz lepiej. Po zakończeniu prac we Florencji, realizowaliśmy kolejne zlecenie, tym razem na północy, w Trieście. I dostaliśmy kolejne, w Londynie. Wspólnik został w Rzymie, a ja pojechałem do Anglii.
Czekała tam na mnie ogromna willa, w której mieliśmy wykonać sufity w łazienkach, w basenie. To było zadanie na najwyższym poziomie, jeśli chodzi o sztukaterię, na które poświęciłem prawie rok.
Niestety ta współpraca zakończyła się dla mnie źle.
Co się stało?
Włoska firma, która była moim zleceniodawcą, nie doszacowała kosztów, a to pociągnęło za sobą problemy z płatnościami. Na tym etapie Włosi postanowili wycofać się z kontraktu, nie kończąc roboty. Francuska firma, która była głównym wykonawcą tej części robót, zaproponowała mi, żebym został i dokończył prace, rozliczając się już bez pośrednictwa Włochów. Nie zgodziłem się na to. Trochę dlatego, że chciałem odzyskać niewypłacone pieniądze, jakieś 40 tysięcy euro. A trochę z takiej mojej lojalności, bo współpracowałem z tamtą firmą przez wiele lat i współpraca zawsze układała się dobrze.
Taka decyzja się opłaciła?
Niestety nie. Już nie odzyskałem pieniędzy, które Włosi mieli mi wypłacić.
Wtedy wróciłem do Polski. Miałem już dosyć pracy na wyjazdach, a w dodatku bagaż długu na plecach.
Który to był rok?
2009, ale już kilka lat wcześniej formalnie przenieśliśmy firmę do Polski. Koszty prowadzenia działalności we Włoszech zrobiły się zbyt duże i w 2006 roku zamknęliśmy tamtą firmę, a otworzyliśmy działalność w Polsce. I już te ostatnie prace w hotelach i w Londynie wykonywaliśmy jako spółka polska.
Przyjechaliście do kraju praktycznie z dnia na dzień. Chyba nie było łatwo od razu znaleźć zlecenia?
Nie było łatwo. Po prawie 20 latach pracy za granicą nie mieliśmy wyobrażenia o tym, jak to funkcjonuje u nas. Nie wiedzieliśmy, gdzie szukać zleceń. Byliśmy trochę jak dzieci we mgle. A w Polsce też z tymi płatnościami dla podwykonawców różnie bywa. I jako firma nieobyta w obyczajach byliśmy łatwym celem dla nierzetelnych kontrahentów.
Hm… taki wstęp nie wróży optymistycznego dalszego ciągu.
Rozpoczęliśmy współpracę z dobrym kolegą mojego wspólnika, który wykonywał dużo zleceń dla korporacji farmaceutycznej. Na początku wszystko było super. Wykończyliśmy jedną halę, później drugą. A potem ten kolega złapał zlecenie budowy budynku usługowego od podstaw i my zostaliśmy podwykonawcami.
To chyba dobrze. Gdzie tu zagrożenie?
W poniesionych kosztach. Jako podwykonawcy mieliśmy nie tylko swoich pracowników, ale też innych podwykonawców. Poza tym przy budowie potrzeba dużo materiałów, za które musieliśmy zapłacić w hurtowniach, i to są spore koszty. A główny wykonawca, czyli kolega mojego wspólnika, nie doszacował kosztów. Sam był sporo stratny, więc nam nie zapłacił około 230 tysięcy złotych.
Można powiedzieć, że to kolejny w krótkim czasie cios nożem w plecy.
Ile czasu minęło od tego poprzedniego kryzysu?
Rok, może półtora. Jeszcze do końca nie odrobiliśmy tamtych strat, a tu znowu taka wpadka.
To zaskakujące, bo wydaje się, że branża budowlana to kura znosząca złote jaja, a pan mówi, że tam, gdzie większe zlecenia, tam jest też większe ryzyko.
No tak. Wprawdzie w domkach jednorodzinnych też mogą się zdarzyć kłopoty z płatnościami, ale jednak są to mniejsze kwoty i łatwiej jest wcześnie zobaczyć, że coś nie gra.
A we współpracy z firmami te płatności są wydłużone. Jak coś nie gra, to i tak podwykonawca często nie przerywa pracy w obawie o wypłatę dotychczasowych należności. To się może ciągnąć miesiącami. A jeśli podwykonawca ma jeszcze swoich podwykonawców, to koło się zamyka. I tak w Polsce funkcjonuje bardzo wiele firm.
To jest bolączka tej branży. To jest coś, co nie powinno się wydarzać.
Nie mogę tylko zrozumieć, z czego to się bierze. Czy to jest czyjaś zła wola, czy raczej nieumiejętność odpowiedniego oszacowania inwestycji?
Powiem szczerze, że różnie to bywa. Nieraz to jest zła wola. Ludzie to robią specjalnie. Szukają sobie podwykonawców, których mogą po prostu oszukać. A nieraz jest tak, że źle oszacują kontrakt i wtedy brakuje im pieniędzy. I jeśli nie mają jakiejś poduszki finansowej, z której mogą tę stratę pokryć, to rozkładają ręce i mówią: „Nie mam i nic nie mogę zrobić”.
No to już przestaję zazdrościć budowlańcom.
(Śmiech). Ale to jeszcze nie jest koniec historii. Pozwolę sobie opowiedzieć, co wydarzyło się dalej.
Po tym kolejnym ciosie finansowym pojawiła się możliwość szybkiej regeneracji – sklep odzieżowy w nowym centrum handlowym w Radomiu, który otwierała koleżanka żony. To nie były wielkie kwoty, bo cała umowa opiewała na jakieś 150 tysięcy złotych, ale za to błyskawiczny kontrakt, bo wszystkie prace miały być wykonane w ciągu dwóch tygodni. Rzuciliśmy tam wszystkie siły, wszystkich ludzi, pracowaliśmy dzień i noc, żeby zdążyć na otwarcie centrum handlowego.
Rzeczywiście błyskawiczne tempo.
Tak. Szybko podpisaliśmy umowę, wzięliśmy podwykonawców, m.in. na klimatyzację i inne prace zgodne z wymogami obiektu. To były kosztowne rzeczy i częściowo sfinansowaliśmy je z otrzymanych zaliczek. Wywiązaliśmy się z terminu i sklep był gotowy na otwarcie. Wtedy okazało się, że jego właścicielka nie ma już pieniędzy na zapłatę za realizację kontraktu. Chyba zrobiła to całkiem świadomie, licząc na to, że zapłaci nam dopiero z pieniędzy zarobionych przez sklep. Zwyczajnie powiedziała, że musimy poczekać.
I zamiast możliwości szybkiego zarobku zostaliśmy jeszcze dobici.
Robi się mocno nieciekawie.
Było ciężko i nerwowo. Nie tylko nie zarobiliśmy, ale też nie mieliśmy jak zapłacić naszym podwykonawcom. Były niezapłacone faktury, niezapłacone podatki. Dobijały się do mnie urzędy, skarbówka, komornicy…
To był czas, do którego nigdy nie chciałbym wrócić.
Jak pan się wtedy czuł? Sam ze sobą i z całą tą sytuacją. Z tym, że nie zapłaciliście innym firmom. Ze sprawami sądowymi.
Te sprawy sądowe toczyły się jednocześnie w naszej sprawie, ale też przeciwko nam. Jak się czułem? Czułem się przede wszystkim bezradny. Budząc się każdego ranka, z lękiem czekałem na kolejne telefony od jakiegoś komornika, urzędu skarbowego czy wierzyciela. To było duże obciążenie psychiczne. Sam chyba bym tego nie przetrwał.
Skąd przyszła pomoc?
Bardzo pomogła mi rodzina. Zarówno w wymiarze psychicznym czy duchowym, jak i finansowo. Rodzina była w tym wszystkim kluczowa.
To było tym bardziej ważne, że w tym czasie mój wspólnik wyjechał na realizację kontraktu do Francji, więc wszystkie bieżące sprawy sądów, komorników zostały na mojej głowie.
Ale dzięki temu kontraktowi, dalszym działaniom firmy w Polsce i oczywiście wsparciu finansowemu mojej rodziny, udało nam się w stosunkowo krótkim czasie spłacić większość należności. Bardzo mi na tym zależało, żeby być w porządku wobec ludzi, z którymi współpracowaliśmy.
Jak to się stało, że wrócił pan do Włoch?
Mój wspólnik, który cały czas realizował kontrakt we Francji, namówił mnie, abyśmy podjęli się wykonania sztukaterii w dużej willi we Włoszech. On nie mógł jechać, a mnie w Polsce brakowało wykonywania sztukaterii. Dlatego wybrałem się najpierw do Francji, żeby zobaczyć, jak wspólnik tam realizuje projekt, a potem do Włoch.
Ale we Francji zobaczył pan coś jeszcze.
Tak. Zobaczyłem, że wspólnik układa tam różne sprawy bardziej pod siebie, i pomyślałem, że pewnie niedługo się rozstaniemy.
Przeczucie się sprawdziło?
Owszem. On bardziej widział się za granicą, a ja, po wycofaniu się ze zlecenia we Włoszech, już nie chciałem działać poza Polską. W 2015 roku zamknęliśmy spółkę i każdy działał na własną rękę.
Podzieliliśmy się należnościami do uregulowania. Ja się ze swojej części wywiązałem, a on nie. Pomogłem mu nawet i w jego imieniu dogadałem się z bankiem, że 15 tysięcy złotych rozłoży mu na raty. Miał wpłacać po 1000 miesięcznie. Okazało się, że nie wpłacał, a że formalnie odpowiadaliśmy za nasze zobowiązania solidarnie, na początku tego roku miałem bardzo przykrą niespodziankę.
Co takiego się stało?
Pewnego ranka wchodzę na konto bankowe, a ono jest zajęte przez komornika. Z powodu mojego byłego wspólnika.
Co prężnie działający przedsiębiorca czuje w takiej sytuacji?
Znowu bezradność, bo praktycznie nic nie można zrobić. Najgorsze jest to, że to nie z mojej winy. Bo jeśli bym wiedział, że ja czegoś nie dopilnowałem, to bym się tego spodziewał. A tu, kiedy ja prowadzę już swoją własną firmę, wchodzę na konto i praktycznie nie mam dostępu do pieniędzy, to pojawia się bezradność i zarazem złość. Że cały czas jakieś kłody spadają pod nogi, jak nie z jednej, to z drugiej strony.
Jak zakończyły się sądowe boje?
Jak już mówiłem, nasze należności spłaciłem w całości. Nie dlatego, że sąd nakazał, tylko przez moje przekonanie, że tak trzeba. Ale tego, co nam inni zalegali, nie odzyskaliśmy. Sytuacja zmieniła się o tyle, że wcześniej mieliśmy jedynie niezapłacone faktury, a teraz mamy wyroki sądowe i nakazy zapłaty, tyle że środki są i tak nieściągalne.
Kiedy dopytywałem o to u komornika, to okazało się, że nasza należność to 230 tysięcy, a ten dłużnik tylko u jednego komornika miał spraw na jakieś dwa miliony. I w długiej kolejce wierzycieli jesteśmy gdzieś na końcu, bo przed nami są jakieś urzędy i banki. Widząc bezskuteczność działań windykacyjnych, już odpuściłem te sprawy.
Z grubsza licząc, jest pan ponad 300 tysięcy w plecy.
Dokładnie tak.
Ale nie usiadł pan w kącie, by popłakać, a nawet jeśli się zdarzyło, to nie siedział tam długo, tylko zaczął działać dalej.
Wziąłem się do roboty. Wiadomo, że początki znowu były trudne. Postanowiłem zminimalizować ryzyko i zacząłem współpracować z mniejszymi podmiotami. Czyli nie jako podwykonawca firm, tylko z osobami prywatnymi. Później coraz więcej kontaktów, współpraca z projektantami. I to zataczało coraz szersze kręgi tak, że w tej chwili większość naszych klientów to są osoby z polecenia przez biura projektowe.
Ja nie szukam klientów, docierają do mnie sami. Wykonujemy swoją pracę w bardzo wysokim standardzie i chyba też dlatego nas szukają. Mogę powiedzieć szczerze, że chyba nie miałem niezadowolonego klienta.
Nasi czytelnicy będą panu zazdrościć takiej sytuacji.
Ha ha ha. Ale tak jest rzeczywiście. Chociaż to wcale nie znaczy, że to już jest prosty przepis na sukces.
A co tu może się nie udać?
Paradoksalnie to, co jest mocną stroną, okazuje się też słabą. Ja zawsze przywiązuję wagę do najwyższej jakości i to jest naszą wizytówką. Różnie się to potem przekłada na rentowność projektu.
Właśnie chciałem o to zapytać.
Tu zaczyna się pojawiać problem, że być może to jest zbyt wysoka jakość w porównaniu do ceny. Bo przez to, że wymagałem od moich pracowników tak wysokiej jakości, wydłużał się czas realizacji i spadała rentowność.
Jak pan sobie z tym poradził?
Po pierwsze, podniosłem ceny. Zrobiłem to dopiero po szkoleniach CLF, kiedy prowadzący otworzyli mi na to oczy. Zresztą o tej jakości to chyba Paweł Królak mi powiedział, że być może klient wcale nie oczekuje tak wyśrubowanej jakości, a jest to tylko moja wizja, że to ma być aż tak dokładnie zrobione.
Z wcześniejszej rozmowy wiem też, że z sukcesem przeszedł pan na klientów premium. Trochę się w tym gubię: najpierw taniej, bo bezpieczniej, teraz drożej…
Już wyjaśniam. Rzeczywiście po tych kryzysowych przeżyciach uciekłem od tego, żeby być czyimś podwykonawcą. Tak jest bezpieczniej. Ale na szkoleniach CLF zobaczyłem wyraźnie, że nie powinienem opierać się na jednym typie klienta. Tym bardziej że jest duże zapotrzebowanie na usługi wykończeniowe w wysokim standardzie. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie tylko dlatego, że teraz więcej zarabiamy na zleconych inwestycjach, ale też przez to, że nawet teraz, kiedy rysuje się kryzys gospodarczy, ja jestem spokojniejszy.
Skąd ten spokój?
Gdybym został przy niskobudżetowych klientach, to mogłyby być problemy, bo przecież banki bardziej rygorystycznie podchodzą do udzielania kredytów na wymarzony dom. A klient premium, mimo tego, że też szuka oszczędności, to jednak ma pieniądze na inwestycje. Są nawet tacy, którzy przez to, co dzieje się w gospodarce, szukają możliwości ulokowania pieniędzy w nieruchomościach.
Przywołał pan Coraz Lepszą Firmę. Jak pan trafił na jej szkolenia?
Mój znajomy polubił na Facebooku stronę CLF i ja się tym zainteresowałem. Wykupiłem jedno ze szkoleń za 97 zł i mnie to zainspirowało, pomyślałem wtedy, że rzeczywiście można działać inaczej.
Lubię iść pod prąd. Każdy, kto miał styczność z budowlańcami, wie, że to specyficzna branża. Ja, czerpiąc wiedzę z CLF, chcę pokazać, że w budowlance można to robić inaczej.
Po krótkim czasie odezwali się do mnie sprzedawcy CLF i zaprosili do Programu Rozwoju. Mieszkam w Kozienicach, a pracuję w Warszawie, i słuchałem tych lekcji w samochodzie. Zanim jednak zdążyłem je wszystkie wdrożyć, zdecydowałem się na udział w Machinie Produkującej Klientów. Podczas tego szkolenia, robiąc wielowarstwowy model biznesowy, zrodziła się w mojej głowie usługa koordynacji remontów.
Ale to nie było ostatnie zaawansowane szkolenie CLF?
Rzeczywiście nie. Machinę robiłem latem, a potem był Osobisty Kompas Rozwoju. Też bardzo mocny proces. Trzeba było wrócić do swojej przeszłości, nieraz do swojego dzieciństwa. Dowiedziałem się, jakie są moje mocne strony, jakie są słabsze i na czym się skupiać, a co delegować. Dowiedziałem się też, dlaczego zajmuję się tym, czym się zajmuję.
A w listopadzie zeszłego roku pojechałem na trzydniowe warsztaty Fokus. Nie miałem konkretnego problemu, ale na miejscu i tak wyszło na wierzch to, co miało wyjść. Prowadzący oraz inni uczestnicy potrafią bardzo precyzyjnie rozliczyć człowieka, a potem wskazać mu drogę.
Najważniejsza zmiana po Focusie?
Uwolnienie mojego czasu. Wcześniej bardzo dużo pracowałem. Wyjeżdżałem z domu o szóstej rano, wracałem o dwudziestej, nieraz siadałem przed komputerem i pracowałem do północy, a o piątej pobudka, i znowu jazda do Warszawy. W weekendy, zamiast spędzać czas z rodziną, często siedziałem nad przygotowaniem jakichś ofert, kosztorysów.
Na Focusie od razu to wyszło na wierzch, że właściwie nie mam czasu na życie, nie mam czasu na rozwój, nie mam czasu na pracę nad firmą. I to zostało określone jako jeden z trzech obszarów koncentracji, a jednocześnie moich celów, jakie sobie założyłem do wykonania w pół roku.
Drugi to pozyskanie klienta premium. Trzeci cel to zaprojektowanie i dopracowanie usługi koordynacji remontów.
Przedsiębiorcy, którzy brali udział w tych warsztatach, opowiadali, że dały im zupełnie nowe spojrzenie na biznes i ogromną dawkę energii.
Taaak! Ja przyjechałem z Focusa tak naładowany, że jak na drugi dzień poszedłem biegać to miałem wrażenie, że mogę przebiec ze 30 kilometrów, chociaż mój dystans to 10.
Po tych warsztatach pojawiła się zapowiadana forma wsparcia, czyli Najważniejszy Krok. To taki program mentoringu z mastermindem. Raz w tygodniu spotykała się grupa kilku przedsiębiorców, pod kierunkiem trenera z CLF i razem rozpracowywaliśmy konkretne działania wdrażające te cele; plus raz w tygodniu była rozmowa mentoringowa z konsultantem CLF.
Czy potrafi pan powiedzieć, które z zaawansowanych szkoleń było przełomowe, decydujące?
Właściwie to się nie da ich rozdzielić. Bo na strategicznym szkoleniu Machina Produkująca Klientów powstał pomysł usługi koordynacji remontów. Warsztaty Focus to był trzydniowy wybuch, który bardzo dużo pozmieniał w mojej głowie. Ale ten program Najważniejszy Krok pomógł mi, krok po kroku, zrealizować założone cele.
Udało mi się uwolnić mój czas. Już nie pracuję w weekendy, a w tygodniu wracam do domu o 17. Wieczorem nie odbieram już też telefonów od klientów. Teraz moja rodzina raczej podejrzewa, że się obijam (śmiech). Bo teraz więcej pracuję nad firmą i tak poustawiałem pracę, żeby pracę koncepcyjną i biurową wykonywać w domu.
Udało mi się zmienić typ klienta na klienta premium. No i udało mi się zaprojektować i chwilę temu wypuścić na rynek usługę koordynacji remontów.
Co pana najbardziej zszokowało w czasie szkoleń?
Ha ha ha, trudno znaleźć tylko jedną rzecz. No ale najbardziej to chyba to, jak na Focusie pierwsze, co usłyszałem, to: „Podnieś ceny”. Ja mówię: „No dobra, podniosę o 10 procent”. A oni: “Dlaczego tylko o 10? Podnieś o 50!”. Mnie to rzeczywiście zszokowało i się wystraszyłem. Podniosłem więc na początku o 20, a później o kolejne 10 procent i zauważyłem, że klienci w ogóle na to nie reagują. Żaden klient nie powiedział mi, że to jest za drogo.
Na czym polega ta najnowsza usługa koordynacji remontów?
Usługa polega na tym, że my przejmujemy część obowiązków inwestora albo nawet wszystkie. A inwestor nie zajmuje się remontem, tylko spędza czas w pracy lub z rodziną.
Konkretnie mówiąc, zajmiemy się doborem ekip, koordynowaniem ich działań tak, żeby prace nie ciągnęły się miesiącami, dopilnowaniem jakości wykonania. Doradzamy też inwestorom, gdzie kupić materiały, a oni, mogąc skorzystać z naszych rabatów, sporo oszczędzają. Proponujemy klientom różny zakres prac w zależności od wybranego wariantu. Największy jest w pakiecie „Inwestor zastępczy”.
Ta nowa usługa jest skierowana do dwóch grup odbiorców: inwestorów, czyli klientów indywidualnych, lub firm, które chcą u siebie przeprowadzić remont, oraz do projektantów.
Dlatego bardzo dużo daje mi podjęcie współpracy z architektką Magdą Modrzejewską. Ona też jest w społeczności Coraz Lepszych Przedsiębiorców. Nie tylko jest z branży i świetnie się uzupełniamy we wdrażaniu tej usługi, ale też świetnie się czuje w mediach społecznościowych, więc jest dużą pomocą w promowaniu (Więcej o nowej usłudze można przeczytać na facebookowym profilu Proedil).
Co w tej usłudze jest tak przełomowego?
Chcemy, żeby klient nie musiał ciągle stresować się remontem. Wiemy, jak to jest. Firmy remontowe biorą po kilka zleceń naraz, a potem skaczą z remontu na remont. I prace zamiast trwać miesiąc, ciągną się dwa albo trzy miesiące. Chcemy wyeliminować ten problem. Dzięki naszej usłudze klient przechodzi proces remontu praktycznie bez angażowania się w remont, ma remont z głowy.
Druga sprawa to oszukiwanie podczas wyceny. Firma zaniża kosztorys, byleby złapać robotę, a później okazuje się, że jednak koszty rosną i klient musi płacić. My będziemy rzetelnie wyceniać, nawet lepiej z nadwyżką – najwyżej klient pozytywnie się zaskoczy, że ma mniej wydatków.
Trzecia sprawa to przypilnowanie jakości. Na bieżąco, myśląc o remoncie jako całości.
Mam nadzieję, że w ten sposób będę mógł zmieniać obraz branży wykończeniowej.
Na zakończenie wróćmy do pańskich trudnych doświadczeń: problemów finansowych, sądowych batalii, strachu przed komornikami. Co dzisiaj mógłby pan doradzić osobom, które znajdą się w podobnej sytuacji?
Każda sprawa jest inna, ale na pewno nie warto się poddawać, załamywać. Bo to, że ktoś ma jakieś sprawy u komornika, to nie znaczy, że to już koniec.
Nie warto też unikać kontaktu z urzędami, z sądami, z komornikiem. Bo wiele można zdziałać na wczesnym etapie spraw, a jeśli ktoś nie odbiera listów, to sprawa się nie załatwi sama.
Radziłbym również, żeby dogadywać się z wierzycielami poza komornikiem, bo czasem można pójść na jakąś ugodę, rozłożyć na raty, a wtedy wierzyciel może wycofać sprawę od komornika.
Bardzo ważna kwestia, z której ja nie skorzystałem wcześniej, to prawne zabezpieczenie majątku. W spółce cywilnej, podobnie jak przy jednoosobowej działalności gospodarczej, odpowiada się całym majątkiem. Po tych różnych problemach zmieniłem formę spółki oraz zrobiłem rozdzielność majątkową.
Radziłbym też nie pokazywać tego, że ma się jakiekolwiek kłopoty firmowe klientom i pracownikom – że coś się źle dzieje, że coś jest nie tak. Bo w moim przekonaniu klienci nie chcą współpracować z kimś, kto ma takie problemy, ponieważ może im się wydawać, że firma jest zagrożona, że może przestać działać.
Po tych swoich doświadczeniach zwracam również uwagę na podpisanie umowy oraz na branie na bieżąco zaliczek.
Bardzo ważne jest także to, żeby pracować nad zarobieniem dodatkowych pieniędzy, aby poradzić sobie ze spłatą zobowiązań.
Jako przedsiębiorcy jesteśmy trochę osamotnieni, bo często członkowie rodziny nie są w stanie zrozumieć pewnych spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my nie mówimy o problemach, żeby ich nie martwić. Ale wsparcie rodziny jest bardzo ważne. Nie tylko finansowe, ale też emocjonalne. Że ktoś powie, że razem z tego wyjdziemy, albo że rozumie, dlaczego w tym roku nie jedziemy na wakacje…
Rozmawiał: Krzysztof Nowicki
POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK
„Przebudzenie Przedsiębiorcy”
7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy
- Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
- 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
- 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Krzysztof Nowicki
Dziennikarz, założyciel i redaktor naczelny lokalnego portalu swiecie24.pl. Przez kilkanaście lat pracował na etacie w lokalnych gazetach, a kiedy było mu za mało rozwoju – został przedsiębiorcą. Kocha czytanie, słuchanie dobrej muzyki, wędrowanie po lasach i górach. Uwielbia rozmawiać z ludźmi, szczególnie z innymi przedsiębiorcami, w których widzi cichych bohaterów współczesnego świata. Uczestnik Programu Rozwoju Coraz Lepszej Firmy.