Wywiady

„Wolałam swoją małą firmę… Mogłam tam wszystkiego dotknąć, przypilnować. To było moje życie” – wywiad z doktor Ireną Eris

Martyna Kosienkowska
irena-eris-wywiad

Zbudowała kosmetyczne imperium.

Po 30 latach od założenia firmy sygnowana jej nazwiskiem marka została przyjęta do grona tak ekskluzywnych brandów jak Dior czy Chanel.

Była wielokrotnie nagradzana i wyróżniana – ale najbardziej cieszy ją po prostu praca. Stworzyła holistyczny świat piękna – lecz podkreśla, że tak naprawdę nosimy piękno w sobie. Mimo ogromnego sukcesu wciąż od kręcenia biznesem woli… ukręcić krem.

Oto dr Irena Eris. Oto historia kobiety, która odważyła się robić to, co kocha.

Miała Pani 33 lata, otwierając malutkie laboratorium, które po ponad 30 kolejnych latach stało się gigantem. Jak patrzy Pani na Irenę z tamtego okresu?

Czasem muszę sprawdzać w dowodzie, ile mam lat, bo mi się wydaje, że mam mniej. Nie dlatego, że chcę się odmłodzić, tylko dlatego, że czas tak szybko pędzi.

Wtedy wydawało mi się, że jestem bardzo dorosła. Teraz, z perspektywy kilkudziesięciu lat, wszystkiego, co przeżyłam, oceniam to inaczej.

Ale to był wyjątkowy czas. Miałam 7-letnie dziecko, męża, ustabilizowaną sytuację. I dużo energii.

Wciąż tę energię mam, tylko już inaczej ją rozkładam. Staram się być niezmiennie ciekawa świata i pracować. To jest dla mnie bardzo ważne. Zawsze było bardzo ważne.

Co dokładnie? Praca? Spełnianie swoich marzeń?

Spełnianie marzeń. Chciałam robić w życiu coś innego, niż mi było wówczas dane.

Po skończeniu studiów i obronieniu doktoratu rozpoczęłam pracę w warszawskiej Polfie, w Zakładzie Badawczo-Wdrożeniowym. Wydawało mi się, że tam będę się zajmowała... badaniami. Tak nie było, a ja chciałam czegoś więcej.

Dzisiaj w swojej firmie wyławiam talenty, młodych ludzi, którzy chcą coś robić, i daję im szansę: pozwalam się uczyć, popełniać błędy, staram się, żeby praca przynosiła im satysfakcję. Satysfakcję, której ja dawno temu – będąc w ich wieku – nie miałam.

Na początku nie myślałam o firmie. Nikt z mojego otoczenia nie prowadził własnego biznesu. Wtedy to nie było modne, o tym się nie mówiło. Przedsiębiorczość była marginalizowana, a ludzi przedsiębiorczych nazywano prywaciarzami albo badylarzami.

Zaczynałam od zera w 1983 roku. Na szczęście był przy mnie mąż i od samego początku mnie wspierał. To była dla mnie bardzo trudna sytuacja, ale skoro powiedziałam A, musiałam też powiedzieć B, a w końcu Z, czyli zwolnić się z pracy. Sama sobie tłumaczyłam, że przecież mam wykształcenie, że jak mi się nie powiedzie, to wrócę na etat. Nie miałam nic do stracenia.

Kiedy rozstawałam się z Polfą, szef powiedział mi: „Jak pani będzie chciała, to w każdej chwili może pani wrócić”. To mi trochę pomogło, chociaż jednocześnie ten sam szef wspomniał o koledze, który otworzył warsztat i po jakimś czasie został z niczym.

Wszystko, co wtedy wiedziałam, to: co chcę robić, w jaki sposób i że chcę to robić porządnie. Od początku naszej działalności zamierzałam stworzyć coś, z czego byłabym dumna, co pozwoliłoby mi w pełni wykorzystać moją wiedzę.

I firma powoli się rozwijała…

Uczyliśmy się biznesu. Mój mąż jest co prawda umysłem ścisłym, skończył politechnikę, ale żadnemu z nas ekonomii nikt nie tłumaczył.

Podejmowaliśmy różne nietypowe decyzje, które z punktu widzenia stricte ekonomicznego nie zawsze były zasadne. Mam na myśli np. pomysł z torebkami firmowymi: popyt na kremy był w pewnym momencie duży, nie mogliśmy nadążyć z produkcją, a jednak właśnie wtedy zdecydowaliśmy, że przekażemy sprzedawcom również torebki z logo firmy, w które mogli klientom elegancko pakować nasze kosmetyki. Po co, skoro i tak się sprzedawały?

Cały czas robiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne, choć często było to działanie wbrew zdrowemu i ekonomicznemu rozsądkowi. Ale w tym jest nasza siła.

Nic Pani wtedy nie ograniczało…

Odkrywaliśmy ten świat i budowaliśmy swoje przedsiębiorstwo. Nie musieliśmy się przed nikim tłumaczyć, nikt nas nie oceniał. Działaliśmy jak w gospodarstwie domowym. Mieliśmy tyle i tyle, chcieliśmy zrobić to i to, więc musieliśmy zaoszczędzić tu, a wydać tam. To wszystko.

Aby rozpocząć działalność, pożyczyłam pieniądze od mamy. Mogła za tę kwotę, którą nieoczekiwanie dostała w spadku, kupić 6 fiatów 126p. To nie była jej inwestycja, tylko właśnie pożyczka. Bardzo chciałam być samodzielna, chciałam te pieniądze zwrócić. Mimo trudnego początku, oddałam całą sumę. Oddałam i byłam z tego bardzo dumna.

To miało być małe laboratorium, prawda?

Tak. Miałam tam własnymi rękami tworzyć kremy. Nie myślałam o wielkim przedsiębiorstwie. To, jak dzisiaj wygląda cała firma, to jest oczywiście wynik olbrzymiej pracy i konsekwencji w działaniu, ale trochę również zasługa szczęśliwego zbiegu okoliczności.

Takim szczęśliwym momentem była m.in. transformacja, która nastąpiła w 1989 roku. Wszyscy o tym marzyli – żeby państwo inaczej funkcjonowało, żebyśmy się upodobnili do gospodarek zza żelaznej kurtyny, gdzie wszystko można było kupić, gdzie witryny sklepowe nęciły przechodniów, gdzie nie trzeba było po papier toaletowy stać w kolejkach. Ale niewielu wierzyło, że to się stanie…

I nagle łup!

To wyzwoliło spontaniczne działanie Polaków. Pojawiły się łóżka polowe, na których każdy sprzedawał na własną rękę, co się dało. W końcu było to dozwolone, więc ludzie korzystali.

Ale pojawiła się też olbrzymia konkurencja ze strony dużych, zachodnich koncernów, z pieniędzmi, z wiedzą. Wkroczyły do Polski i głosiły, że zaraz opanują rynek, bo im się wydawało, że rynek jest białą plamą. Z zewnątrz mogło to tak wyglądać, ale było inaczej. Mieliśmy małych wytwórców i to właśnie w tym okresie, przy sprzyjającej koniunkturze, te biznesy zaczęły rozwijać skrzydła. Okazało się, że Polacy są bardzo innowacyjni.

Zresztą to było już widać w PRL-u. Od dawna przecież musieliśmy robić coś z niczego. Chociażby sukienki czy spódnice bananowe, które dziewczyny z tetry szyły. We krwi mamy zaradność życiową, pomysłowość.

Dopiero po transformacji dostrzeżono, że tworzymy w naszej firmie miejsca pracy, wspieramy gospodarkę i płacimy podatki.

Wtedy też dopiero tak naprawdę uwierzyłam, że moja praca jest doceniana. Poczułam, że możemy dalej rozwijać produkcję, by w pełni zaspokoić popyt na nasze kosmetyki.

W roku 93., kiedy przeprowadziliśmy się do nowego – już własnego – zakładu, otwierały się przed nami inne, lepsze perspektywy. Wtedy na polskim rynku zaczęły już funkcjonować wszystkie mechanizmy marketingowo-reklamowe, ale baza, jaką budowałam intuicyjnie od samego początku, tożsamość mojej marki, już istniała. Klienci darzyli nas zaufaniem, czekali na nowe kosmetyki. Stanęły przed nami nowe możliwości rozwoju – i to nie tylko w Polsce.

Przestraszyła się Pani nowej konkurencji?

Nie. Myślałam tylko o mojej działalności. Nareszcie mogłam zatrudnić więcej pracowników. Wcześniej było to niemożliwe, ponieważ powodowałoby rozrost prywatnego biznesu, który nie był mile widziany – nie wpisywał się w obowiązujący wtedy model systemu gospodarczo-politycznego.

Czy kiedy nastąpił przełom polityczny, czuła Pani, że nie ma odwrotu? Że firma będzie rosła?

Wiedziałam, że nie mogę się cofnąć. Świat szedł do przodu i my też musieliśmy podążać za zmianami.

Ale muszę szczerze powiedzieć, że... wolałam swoją małą firmę. Mogłam tam osobiście wszystkiego dotknąć, przypilnować, stworzyć nową formułę kosmetyczną. To było moje życie.

Na szczęście, jak już mówiłam, byliśmy w tym wszystkim z mężem zawsze razem i zawsze się wspieraliśmy. Od początku samoistnie wykreował się podział naszego biznesu – mnie były bliższe tematy naukowe, związane z powstawaniem nowych kosmetyków. Mąż zajmował się tematami administracyjnymi, finansowymi czy w późniejszych latach – budową hoteli.

Pracowałam w laboratorium całymi dniami, a czasami nawet w nocy, gdy zabrakło któregoś komponentu i dostawałam go późnym wieczorem. Jeszcze przed transformacją zdarzały się bardzo duże trudności z pozyskiwaniem składników. Gdy zabrakło jednego z nich, na przykład gliceryny, której używa się w niewielkich ilościach – nie można było wytworzyć produktu. Czasem jeździliśmy po aptekach i kupowaliśmy małe, 20-mililitrowe buteleczki. Gdy udało nam się do wieczora uzbierać odpowiednią ilość, musiałam w nocy pracować, żeby rano można było dostarczyć krem do sklepów.

Były takie momenty, kiedy ja naprawdę wyłączałam się z życia, a przecież świat nie stawał wtedy w miejscu. Trzeba było iść do urzędu, trzeba było to rozwieźć. To właśnie mąż zajmował się tym wszystkim.

Kupili Państwo w tamtym czasie działkę pod Piasecznem?

Tak. Powstała fabryka w Piasecznie. W 1993 roku wzięliśmy kredyt na szwajcarskie maszyny, nowoczesne mieszalniki, taśmy produkcyjne. Zaczęliśmy sprzedawać coraz więcej.

Wtedy też mąż stworzył system dystrybucyjny, innowacyjny na tamten moment – porządkujący chaos sprzedaży. Podzielił Polskę na regiony. Właściciele sklepów, ci najbardziej zaangażowani, dostali wyłączność na sprzedaż naszych produktów. Tak powstała sieć naszych wyłącznych partnerów dystrybucyjnych. To, pomimo ogromnych zmian na rynku, w dużej mierze działa do dziś.

Wiedziała Pani wtedy, czego dokładnie potrzebuje?

Znałam to wszystko z farmacji. Kremy czy środki pielęgnacyjne to jest nic innego jak emulsje, roztwory, to jest to, co zapisano w recepturze. Ta część pracy była dla mnie oczywistością. Również substancje aktywne, anatomia i fizjologia skóry.

Kiedy 20 lat temu mogliśmy już zainwestować, stworzyliśmy własne Centrum Naukowo-Badawcze. Dzisiaj to właśnie dzięki niemu i toczącej się tu pracy naukowej mamy własne patenty i zgłoszenia patentowe. Badamy działanie zarówno pojedynczych substancji, jak również ich mieszanin. Szukamy połączeń dających wartość dodaną, czyli synergię. Poszukujemy nowych, niestosowanych dotąd jeszcze substancji aktywnych. W każdym przypadku zawsze ustalamy ich optymalne stężenia oraz zdolność przenikania do poszczególnych warstw skóry.

Prowadzimy dwojakie badania: in vitro (z łaciny: „w szkle”) – hodujemy laboratoryjnie komórki skóry, ale mamy też bardzo dużą grupę ochotników, którzy są podzieleni według typu cery, jej stanu czy też jej problemów. Mierzymy głębokość zmarszczek, stopień wybielenia skóry, nawilżenie, natłuszczenie i tak dalej, w zależności od rodzaju i przeznaczenia kosmetyku – są to badania in vivo.

Wykorzystywana przez nas aparatura jest bardzo nowoczesna, daje precyzyjne i miarodajne, uznawane w świecie naukowym wyniki. Nad substancjami aktywnymi pracuje nasza kadra naukowa, przeważnie z tytułami naukowymi, która w uznanych światowych czasopismach naukowych publikuje wyniki badań.

Jak radzi sobie Pani z zarządzaniem ludźmi?

Na początku miałam tylko jedną osobę, która mi pomagała w laboratorium – to było łatwe. Później, w 1989 roku, zatrudnialiśmy już chyba dwanaścioro pracowników. Żyliśmy jak w rodzinie. Nie było żadnej hierarchii. Znaliśmy się bardzo dobrze, zarządzanie było proste – normalnie rozmawialiśmy. Byliśmy bardzo zżyci. Wiedziałam, komu się dziecko urodziło, a kto zachorował.

Dzisiaj jest inaczej. To już nie jest moje małe laboratorium, lecz organizacja z wieloma działami. Teraz w Piasecznie, czyli w naszym głównym ośrodku produkcyjnym, zatrudniamy ponad 400 osób, a w całej organizacji, jeżeli policzymy także trzy Hotele SPA oraz Kosmetyczne Instytuty, ponad 1000.

Do tego musiałam dojrzeć, bo to zupełnie coś innego niż na początku działalności. Myślę, że część osób po prostu nie jest w stanie przejść tej zmiany. Każdemu, kto stworzył firmę, wydaje się, że on sam zrobi wszystko najlepiej. Tak jednak nie jest. W pewnym momencie nie jest to już możliwe. Żeby pójść do przodu, trzeba część kompetencji przekazać pracownikom.

A czasami dzieciom. W 2019 roku zaczęliście Państwo przekazywać firmę starszemu synowi Pawłowi Orfingerowi. Temat sukcesji nie jest zapewne łatwy?

Budowanie własnej firmy od początku jest trudne, ale kontynuacja jeszcze trudniejsza. Chodzi przecież o to, żeby nie zmarnować tego, na co ciężko pracowało poprzednie pokolenie, żeby zarządzać z sensem.

Sukcesja musiała nastąpić. To nie ulega wątpliwości. Musi ona jednak następować bardzo powoli. Zaczęliśmy o tym myśleć już dawno. Najpierw rozmawialiśmy z synami. Starszy chciał się zaangażować, młodszy nie. Potem dużo dyskutowaliśmy. Poprosiliśmy też o pomoc prawnika, ponieważ polskie prawo w tym względzie jest bardzo skomplikowane i wiedzieliśmy, że pewnych rzeczy możemy nie dostrzec. To był dla nas nowy temat.

Prowadzenie firmy może być przytłaczające. Przedsiębiorcy, którzy do nas – do Programu Rozwoju Coraz Lepszej Firmy – przychodzą, przyznają, że są takie sytuacje, kiedy czują się samotni, kiedy mają wrażenie, że następnego dnia już nie przetrwają.

Wiem, że tak jest. Prowadzenie biznesu wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością i presją psychiczną. To jest pasmo i sukcesów, i porażek. Trzeba po prostu liczyć się z tym, że porażki też się pojawią.

Ważne jest, aby znaleźć balans między życiem zawodowym i prywatnym. Mąż i ja staraliśmy się od samego początku, żeby tak było. Wyjeżdżaliśmy na urlopy, odpoczywaliśmy. Zostawialiśmy firmę.

Kiedy mieliśmy wziąć pierwszy urlop, nie chciałam jechać, bo właśnie coś drgnęło po bardzo trudnym okresie. Do dzisiaj pamiętam, co mi wtedy powiedział: „Jak nie pojedziemy w tym roku (a trzeba pamiętać, że mieliśmy dziecko, które też chciało mieć wakacje), to nigdy nie będzie dobrego momentu, żeby zostawić firmę. A jak zostawimy ją na miesiąc i padnie, to znaczy, że i tak była w kiepskiej kondycji, więc prędzej czy później i tak by padła”. To do mnie trafiło. Nie wiem, czy miał rację, czy nie, ale na pewno poskutkowało to tym, że staramy się ten balans utrzymać.

A czy zdarzyło się Państwu popełnić taki błąd w biznesie, którego do tej pory żałujecie?

Nie, chyba nie, mimo tego, że podejmowaliśmy dużo ryzykownych decyzji.

Na przykład w 1995 roku, kiedy weszły na polski rynek olbrzymie koncerny kosmetyczne, stwierdziłam, że skoro one mają produkty z tzw. wyższej półki, to nasze też powinniśmy tak pokazać. Jakościowo niczym nie ustępowały przecież tym zagranicznym. Nie wiedziałam tylko, czy polska odbiorczyni jest gotowa na przyjęcie polskiego produktu z tej samej półki.

Wprowadziliśmy wówczas na rynek luksusową serię o nazwie Forte 40. Poprosiliśmy Małgosię Niemen, żeby została jej ambasadorką. Przed 1989 rokiem wszystko, co było z zagranicy, było dla nas drogie i miało swoją dodatkową wartość, a „polskie” było z racji sytuacji ekonomiczno-politycznej dużo tańsze i powszechnie dostępne. Nie wiedziałam, na ile rynek jest wreszcie gotowy na zmiany.

Udało się i za nami poszli inni polscy producenci. Zaczęliśmy rozwijać ekskluzywną markę Dr Irena Eris i stworzyliśmy markę masową – Lirene.

Wtedy też powstała marka dermokosmetyków Pharmaceris. Rynek apteczny na początku nie był zbyt obiecujący, ale się nie poddawaliśmy. Wiedzieliśmy, że są pewne dolegliwości skóry, które wymagają specjalnej pielęgnacji. W miarę upływu lat ten segment rynku zaczął się rozwijać, a my wraz z nim. Wierzyłam, że tak właśnie będzie.

Dzisiaj jesteśmy w gronie liderów wśród aptecznych produktów dermokosmetycznych. Sama marka Pharmaceris jest bardzo dobrze przyjmowana przez nasze konsumentki. Powstało 14 różnych wyspecjalizowanych linii, przeznaczonych do różnych problemów skórnych - i na trądzik różowaty, i na łuszczycę, i na AZS, i na naczynka, i na włosy, i do skóry alergicznej, i po naświetlaniach onkologicznych, i kilka innych.

Pharmaceris jest popularny w krajach arabskich, czy tak?

Niezmiernie popularny. Kobiety bardzo troszczą się tam o swoje zdrowie i piękno. Anatomia skóry jest wprawdzie wszędzie taka sama, ale w różnych częściach świata, w których sprzedajemy nasze produkty, różny jest klimat i różna moda.

Azjatki na przykład w ogóle nie używają tłustych kremów i pragną przede wszystkim wybielenia. Bardzo liczą się też dla nich produkty przeciwsłoneczne.

Stworzyła Pani cały holistyczny świat piękna…

Tak, bo warto zadbać nie tylko o odpowiednie kosmetyki do pielęgnacji, ale też o zabiegi kosmetyczne, o odpoczynek i relaks. Dlatego właśnie powstała sieć Kosmetycznych Instytutów Dr Irena Eris oraz trzy Hotele SPA, które idealnie dopełniają nasz świat piękna.

Każdy z naszych hoteli ma swój urok i swoich sympatyków. Staramy się też, by współgrały one z klimatem i architekturą regionu, w którym działają. Mają też sprzyjać wyciszeniu i odzyskaniu równowagi psychicznej.

Marka Dr Irena Eris znalazła się w gronie najbardziej luksusowych marek świata, obok chociażby Diora czy Chanel – zostali Państwo przyjęci w poczet członków Comité Colbert. Co to dla Pani znaczy?

Dla mnie to bardzo duże wyróżnienie, bo to niezwykle prestiżowa organizacja. Skupia 83 firmy, głównie francuskie, luksusowe, z różnych branż.

Kiedy otrzymaliśmy zaproszenie, nie mogliśmy w to z mężem uwierzyć. Gdy wygłaszaliśmy dla nich we Francji prezentację, uczestnicy otwierali szeroko oczy. Potem w wielkiej sali ustawiła się kolejka i słyszeliśmy konkluzje: „Nie wiedzieliśmy, że w Polsce dzieją się takie rzeczy”. Niektórzy nie kojarzą naszego kraju z innowacyjnością i zaawansowaniem technologicznym. Bardzo się cieszyłam, że dzięki nam i Polska zyskuje.

Członkowie Comité Colbert, który ma już ponad 60 lat, musieli jednogłośnie zgodzić się na przyjęcie nowej firmy. Sami nas wybrali, obserwując z zewnątrz jakość produktów, naszą działalność, doceniając holistyczny świat piękna, który stworzyliśmy. Jesteśmy wśród nich jedyną marką kosmetyczną, która nie pochodzi z Francji, oraz jedyną polską marką w ogóle. W reklamach produktowych nie możemy nagłaśniać naszego członkostwa, bo takie są zasady tej organizacji, ale można o tym mówić, więc jeśli mam okazję, opowiadam, bo to dużo dla mnie znaczy.

W 2006 roku powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że nie chciałaby być za 20 lat hamulcem zmian w swoje firmie. Czy to się udało?

Nadal jestem bardzo aktywna w firmie i nie czuję, żeby organizacja na tym cierpiała. Mam nadzieję, że moje odczucie jest prawdziwe. Wiem, czego chcę, ale jednocześnie jestem otwarta na rozmowę i jeśli ktoś przyjdzie z argumentami, które mnie przekonują, to je przyjmuję. Dyskutuję ze specjalistami, wymiana poglądów jest ważna, rozwijająca i to też jest moja forma pracy.

Staram się nie być apodyktyczna.

Ale potrafi Pani stawiać na swoim. „O Boże, dziewczyno, jak Ty wyglądasz” – tak mówili Pani lekarze, u których jako młoda dziewczyna szukała Pani lekarstwa na kłopoty z cerą i którzy nie umieli Pani pomóc. Dlatego sama zaczęła Pani wytwarzać dla siebie różne specyfiki. Od tego się zaczęło. Jak ważne jest dla Pani piękno?

Piękno jest względne. Wszyscy jesteśmy piękni, choć każdy jest inny. Piękno wypływa z nas, a my z kolei łakniemy piękna. Nie ma jednego uniwersalnego ideału.

Kiedyś widziałam pewien eksperyment – zdjęcia fragmentów twarzy kobiet uznawanych za najpiękniejsze na świecie, zestawione w jeden kolaż. Efekt nie był porażający. Każdy z nas chce wyglądać dobrze, więc dbajmy o siebie odpowiednio do wieku i możliwości.

Ważny jest wypoczynek, aktywność fizyczna i intelektualna, otwartość na ludzi, zaangażowanie w pracy. Myślę, że to wszystko właśnie tworzy nasze piękno. Dopiero ta całość pokazuje, jaki jest człowiek.

Ma w sobie i piękno, i brzydotę. A ta brzydota to dla Pani...?

Nie akceptuję zakłamania i hipokryzji.

Lubię ludzi szczerych, którzy szanują innych. Lubię takich, którzy są ciekawi. Tacy ludzie są piękni i czerpię wielką przyjemność z kontaktu z nimi.

A dla mnie wielką przyjemnością była ta rozmowa. Bardzo dziękuję.
Rozmawiała: Martyna Kosienkowska

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Martyna Kosienkowska

Redaktor bloga Coraz Lepszej Firmy. Wcześniej redaktor prowadzący w wydawnictwach biznesowo-marketingowym i medycznym. Prowadziła kilka blogów internetowych, m.in. o e-handlu i zdrowiu. Współpracowała z wydawnictwami uniwersyteckimi, dbając o wysoki poziom językowy książek.