Wywiady

„Najtrudniejsze w byciu przedsiębiorcą jest… odpuszczenie sobie” – wywiad z Danielem Lewtakiem

Martyna Kosienkowska
Daniel Lewtak

Czego przedsiębiorca może się nauczyć z baśni o 3 małych świnkach? Że mądra praca przynosi efekty?

Tego na pewno też, ale przede wszystkim warto z niej zapamiętać, że jak się stawia domek z drewna, trzeba to robić naprawdę porządnie. Sięgnąć po najnowszą technologię, najwyższej jakości materiały i najlepszych fachowców – jak Daniel Lewtak.

Ten Coraz Lepszy Przedsiębiorca buduje takie domy, jakich żaden zły wilk nie zdmuchnie, i taką firmę, jakiej nawet covid nie da rady.



Jest Pan cieślą – jak Jezus.

Tak. W dodatku u Jezusa to również była firma rodzinna, więc uważam, że to jest zawód święty i błogosławiony. Zresztą chyba każdy zawód, który wykonuje się z pasją i pełnym zaangażowaniem, może życiowo człowieka nieść.

Kontynuując biblijną analogię, czy Pana też uczył tata?

Tak, mnie uczył ojciec, a jego mój dziadek.

Dziadek po wojnie jako młody chłopak, chyba 17-letni, miał sąsiada, który był cieślą. I to takim z krwi i kości, z przedwojennymi papierami mistrzowskimi. To nie było byle co. Ten sąsiad miał dwóch synów i dziadek razem z nimi uczył się zawodu. Szybko się okazało, że to właśnie on był najbardziej utalentowany i to jemu, a nie synom, tamten cieśla powierzał odpowiedzialność za robotę.

Dziadek również miał dwóch synów, czyli mojego ojca i wuja, i oni też z nim pracowali. Mimo tego, że zawodowo zajmowali się czymś innym.

No a ja mam dwóch braci, jestem najmłodszy. I wszyscy trzej również pracowaliśmy z tatą, głównie budując dachy, mimo tego, że każdy z nas skończył inne studia. Jeden logistykę, drugi socjologię, a ja… Ja ze swoich studiów – a skończyłem pedagogikę o specjalności animator kultury, specjalizacja fotograficzna – wyniosłem głównie… żonę (śmiech).

Do pewnego czasu Pana firma zajmowała się przede wszystkim budową dachów?

Tak. Do pracy na dachu poszedłem, jak miałem 15 lat, więc minęło już 20 lat, odkąd się tym zajmuję.

Pierwsze lata to była dla mnie totalna męczarnia.

Teraz jak młodzi ludzie idą do pracy, to oczekują, że będą mieli od razu niesamowite profity finansowe. Ja w tamtych czasach pracowałem za 30 zł dziennie, a to nie było 8, tylko 12, 14, czasami 15 godzin. Taki był system pracy – do zakończenia jakiegoś etapu. Pamiętam najbardziej hardkorowy moment. Klient miał otwarty dach i musieliśmy to zabezpieczyć, bo zbliżały się deszcze. Pracowałem wtedy do 1:30. Nie było przeproś.

Generalnie wychowano mnie w kulturze pracy i, tak jak moi bracia, nigdy się pracy nie bałem. Bywało, że ojciec miał zlecenie niedaleko mojej szkoły, więc po prostu miałem ciuchy robocze w plecaku i po zajęciach biegłem prosto na dach, żeby sobie dorobić – 3, 4 godziny, nieraz 5.

W 2010 roku założyłem swoją działalność – D. Lewtak – i zatrudniłem brata. Fanpage na Facebooku nazywa się „Lewtak Ciesielstwo Tradycyjne”. Wciąż wykorzystujemy wiedzę i pomoc ojca, który jest w świetnej formie, mimo swoich 66 lat.

Czyli pokochał Pan to zajęcie?

Długi czas miałem problem z tym, żeby zaadaptować się na budowie.

Uważałem się za intelektualistę, lubiłem czytać, oglądać dobre filmy. Grałem też na pianinie i chciałem pójść na studia muzyczne. Nie wyszło – uznałem, że mam za małe umiejętności, żeby z tym startować.

Ale ciesielka zawsze gdzieś tam była obok, zawsze blisko. I po prostu w pewnym momencie, po kilku latach męczarni… „zajarzyłem”, o co chodzi (śmiech).

Na pewnej budowie po prostu doznałem olśnienia – zobaczyłem projekt dachu, zobaczyłem budynek, mówię: „Kurde, ja wiem, o co tutaj chodzi”. Jeden dom, drugi, trzeci i już wiedziałem, jak czytać projekt, jak sobie go wyobrazić, a później urzeczywistnić, jak wykonać tzw. model dachu.

Od tamtej pory pokochałem to. Uwielbiałem być na budowach.

Ale do czasu.

Po kilku latach popadliśmy w długi. Złożyło się na to wiele czynników: kryzys budowlany, nietrafione decyzje, bo nie miałem zielonego pojęcia, jak prowadzić firmę, wypadek samochodowy brata…

Pracy było dużo, kręciło się to jako-tako, ale niewiele z tego wynikało. Ja to porównuję do oddychania tylko trochę powyżej powierzchni wody…

Gdzieś około 2017 roku pojawiło się wypalenie. Uznałem, że nie można tego tak dłużej ciągnąć.

I co się zmieniło?

Rezygnuję z budowania dachów. Kończę już tylko rozpoczęte zlecenia. To nie jest tak, że dachów nie lubię robić, po prostu nie przynosi mi to już takiej przyjemności i satysfakcji jak kiedyś.

Idziemy teraz w domki, w tak zwaną prefabrykację. Chcemy stworzyć całą linię produkcyjną. Czekają mnie jeszcze inwestycje halowo-magazynowe, żeby móc wszystko wykonywać u siebie.

Dawno temu mój dziadek też wykonywał domy – domy z bali. Tylko przez to, że w czasach komuny królowały beton, cegła i pustak, skupił się na dachach. Ale zdarzało mu się wiele razy budować drewniane domy i uwielbiał to robić. Lubił powtarzać, że to bardzo przyjemna robota i dużo bezpieczniejsza niż ta na dachu.

Czyli wraca Pan do tradycji?

Tak, dokładnie. To jest nawiązanie do tradycji i trochę takie ziszczenie marzeń mojego dziadka; i mojego ojca w zasadzie też, bo on bardzo się cieszy, że rezygnujemy z dachów. Wie, jaka to jest ciężka praca.

Znalazłem swoją niszę w małych domkach, do 35 m2. Budujemy domki letniskowe, gospodarcze, garaże w technologii szkieletowej czy duże wiaty.

Mają wiele plusów. Na przykład taki, że są tanie. Domki działkowe jesteśmy w stanie postawić za kilkadziesiąt tysięcy. Nie potrzeba pozwolenia na budowę, nie potrzeba projektu do takiego budynku, nie potrzeba kierownika budowy, więc klientowi odpada wiele formalności i nerwów. My też staramy się pomagać i przygotowywać potrzebną dokumentację.

Robimy sporo domków na pojezierzu łęczyńsko-włodawskim, tam jest głównie zabudowa letniskowa. Mamy możliwość dobudowania antresoli na poddaszu, zrobienia tarasu… Ostatecznie powierzchnia tych budynków to często nie 30, ale nawet 60 m2.

Kiedyś budowałem domki za dwadzieścia kilka tysięcy i to mi się wydawał szczyt możliwości, a teraz mamy już klientów, którzy są w stanie wydać grubo ponad 100 tysięcy i naprawdę fajne rzeczy z tego wychodzą.

Niesamowicie mnie to motywuje do działania.

Dom drewniany - Lewtak Ciesielstwo Tradycyjne
W bajce o 3 świnkach drewniany domek nie spełnił swojej funkcji. Jego mieszkanka omal nie została zjedzona. Jak jest w prawdziwym świecie? Z domkami oczywiście, nie ze świnkami.

Absolutnie nie jak w tej bajce (śmiech). Poza tym widzę tę historię o świnkach trochę inaczej. To nie problem materiałów, a samego wykonania, partactwa po prostu. Nie wiadomo, z jakiego drewna to było zrobione, czy było certyfikowane, suszone komorowo. Czy ta świnka miała jakiekolwiek pojęcie i przeszkolenie w tym zakresie. Podejrzewam, że nie. Takich fachowców to w budownictwie tradycyjnym często można spotkać (śmiech).

A tak poważnie mówiąc, budynki drewniane, szkieletowe, muszą spełniać pewne normy określone przez prawo polskie i unijne. Między innymi ściana musi osiągnąć tzw. odporność ogniową tak samo jak w budynku murowanym – określa to norma REI 60. Budynek czy dany element ściany powinien wytrzymać pożar przez około 60 minut, nie tracąc swoich właściwości nośnych i konstrukcyjnych. Po to właśnie stosujemy odpowiednie przekroje elementów konstrukcyjnych, a drewno jest certyfikowane C-24, czyli ma wytrzymałość obciążeniową. Poza tym używa się materiałów izolacyjnych, które są niepalne, robi się całe instalacje w tzw. peszlach niepalnych.

Świerk, bo jego najczęściej używamy, pochodzi zazwyczaj ze Skandynawii. Rośnie tam w warunkach surowych, zimnych, więc przyrosty słojów są bardzo powolne, a dzięki temu jest bardziej gęsty i bardziej wytrzymały niż nasz, polski.

Ludziom drewniany dom kojarzy się z tym, że albo zdmuchnie go wiatr czy inny wilk, albo spali się od pierwszego pioruna, co jest absolutną nieprawdą. Bardzo często nośne elementy konstrukcyjne wytrzymują w pożarze dłużej niż belki metalowe, które się topią pod wpływem wysokiej temperatury. Poza tym drewno jest heblowane, strugane, kanty są fazowane, żeby nie było elementów wystających, o które ogień mógłby zahaczyć.

Mało tego, bywały takie sytuacje na terenach zalewowych, gdzie takie domy montowano, że przeszła powódź, ludzie wysuszyli wnętrze, wymienili elementy, które rzeczywiście się nie nadawały, jak podłogi czy karton-gips na ścianach, i mieszkają w nich nadal.

W Stanach Zjednoczonych stoją domy z drewna 300-, 350-letnie, które są kryte łupkiem kamiennym. Można więc stworzyć naprawdę bardzo trwałe budowle. Zresztą u nas, w Polsce, budownictwo drewniane jest kultywowane od setek lat, mamy niesamowite wzornictwo, jak Świdermajer na przykład.

Ciesielstwo polskie to jest coś, co kocham, uwielbiam. Te wszystkie połączenia, to, że można wybudować dom bez użycia jednego gwoździa. Niech ktoś, kto muruje dom, spróbuje nie użyć jakiegoś metalowego łącznika – no nie da się tego zrobić. A ja jestem w stanie zrobić dom bez jednego metalowego elementu i będzie bardzo trwały.

Za budownictwem szkieletowym przemawia też to, że do ogrzania takiego domu potrzebujemy dużo mniej energii niż w przypadku domów murowanych. Jeżeli połączymy na przykład ogrzewanie z folii grzewczych z fotowoltaiką na dachu, to mamy praktycznie ogrzewanie za darmo, prąd za darmo. Solary grzeją nam wodę. Zakładane są rekuperacje, czyli taki system odzyskiwania ciepła z kanałów wentylacyjnych. Wwiercamy się też głęboko i ogrzewamy dom ciepłem ziemi. Mógłbym o tym mówić wiele godzin.

Poza tym materiały budowlane, których używamy, są na tak wysokim poziomie, że często w budownictwie tradycyjnym w ogóle się takich nie spotyka.

Naprawdę można się w tym rozkochać.

Dom drewniany - Dachy Lewtak
Ale mieszka Pan w bloku…

Już niedługo. Zaczynam budowę własnego domu na wsi. Będzie piękny, szkieletowy, w stylu tzw. dworku polskiego, z filarami z przodu, 6 wolich oczek, kryty blachą z posypką mineralną.

Zrobię izolację z włókna drzewnego, takiego prasowanego, które jest w pełni ekologicznym materiałem i przede wszystkim zdrowym. Mój dom będzie też oddychał dzięki otwartym dyfuzyjnie ścianom, oddającym wilgoć na zewnątrz.

Przytulnie to wszystko brzmi.

Tak właśnie będzie. A dodatkowo ogromnym plusem domów drewnianych, szkieletowych jest to, że są bardzo proste i szybkie w rozbudowie. Jeśli przyjdzie mi do głowy: „Tutaj chcę mieć okno, a nie tam”, to zabuduję jedno okno, a w inny miejscu wytnę dziurę, wstawię odpowiednich przekrojów belki i gotowe. Podobnie sprawa wygląda z drzwiami czy nawet z dobudowaniem pokoju. Jest to proste i łatwe, jak klocki lego.

A jak zejście z dachu do domku znosi firma?

To dla nas same korzyści – większe zainteresowanie, większe pieniądze i przede wszystkim jestem w stanie o wiele łatwiej uwolnić się od firmy.

Kiedy wykonywaliśmy dachy, mój ojciec powtarzał: „Nikt tak dobrze nie zrobi jak ty, dlatego zawsze musisz być na budowie”. Więc byłem albo ja, albo brat. Żeby i ludzi pilnować, i roboty. Tego mnie nauczono.

Dopiero w Coraz Lepszej Firmie dowiedziałem się, że wcale tak być nie musi. Zrozumiałem, jak uwolnić się od pracy w firmie i popracować nad firmą.

Wykonując domki, a nie dachy, jest mi łatwiej to realizować. Mogę znaleźć pracę dla pracowników mało doświadczonych – bo na przykład jest dużo malowania desek, czyszczenia drewna czy montowania drewnianej elewacji – oraz dla tych, którzy są już w pełni samodzielni. Ci ostatni robią elementy konstrukcyjne. Opracowaliśmy też procedury, procesy, instrukcje.

Dzięki temu już nie muszę ciągle nadzorować pracy, nie muszę ciągle być na budowie. Mam teraz chwilę, żeby pomyśleć nad nowymi rozwiązaniami, dużo więcej czytam, znajduję czas dla rodziny. Nie pracuję już w weekendy, a wcześniej zdarzało się, że w sobotę do domu wracałem dopiero po 17. Odpoczynek był żaden. Wstawałem o 5 i próbowałem wycisnąć z dnia jak najwięcej, a kładłem się o godzinie 23, 24.

Poza tym domki to jest coś, co uwielbiam. Jak już odjeżdżamy z budowy, oglądam, robię zdjęcia, jestem dumny z całego procesu. Bo najpierw musimy zrobić u siebie poszczególne części, potem przewieźć i zestawić podnośnikiem i wreszcie wykończyć w środku, instalacje wykonać…

I wtedy przychodzi klient, dostaje klucze i z wdzięcznością dziękuje?

Najczęściej tak. Kontaktuję się z nim po miesiącu, dwóch, pytam, jak się mieszka, a on mówi, że super, już dał dwóm kolegom namiar na nas, bo jest bardzo zadowolony.

Ale są też tacy ludzie, którzy wprawdzie nigdy mi nie powiedzieli, że są zadowoleni, ale dowiadywałem się od kolejnych klientów, że są z polecenia tamtych właśnie. Fajnie.

Domy drewniane i modułowe
Dlaczego dołączył Pan do Programu Rozwoju Coraz Lepszej Firmy?

Swego czasu słuchałem sporo ASBIRO. I był tam jakiś Paweł Królak, coś tam mówił o jakiejś Coraz Lepszej Firmie. No i pomyślałem sobie: „Facet fajnie gada, nie leje wody…”. Mimo że ja sam czasem leję wodę, to tego nie lubię, szukam konkretów. Posłuchałem, wszedłem sobie na waszą stronę, zaczęły mi się wyświetlać ciekawe reklamy. Kupiłem pierwsze szkolenie za 97 zł – System Partyzanckiej Promocji. Zrobiło na mnie megawrażenie, więc wziąłem też drugie, a potem chyba trzecie.

W końcu ktoś od Was do mnie zadzwonił. Takiej rozmowy nigdy, albo przynajmniej dawno, nie miałem. Była w niej prawdziwa empatia, szczerość i chęć pomocy. Pomyślałem sobie, że może nie mam nie wiadomo ile pieniędzy, ale to nie są wielkie kwoty, że dużo więcej ucieka mi dziurawą kieszenią i nie wynoszę z tego żadnych korzyści. I postanowiłem wejść do Programu Rozwoju.

Na początku przyszła lekcja 0, później kolejne. Tak sobie słuchałem i myślałem, że fajnie to wygląda, ale miałem tych chłopaków u siebie, chyba 5 wtedy, i tak naprawdę działaliśmy ciągle według starego schematu. Przeszła jesień, przeszła zima, a ja sobie słuchałem szkoleń, czytałem książki, ale tak naprawdę niewiele się zmieniało w moim życiu i w mojej firmie. Aż do pewnego momentu…

Byłem wtedy w trakcie Osobistego Kompasu Rozwoju i przerabiałem lekcję 8. Programu o eliminowaniu marnotrawstwa. I ta lekcja mną wstrząsnęła.

Nie wiem, do czego to porównać. Zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, jak wiele marnotrawstwa jest w firmie, jak wiele marnuję czasu, jak wiele zasobów. Zobaczyłem cały ten chaos, który mnie otaczał. Bo byłem osobą, która odpowiadała za wszystko – rozdzielanie zadań, kontakt z klientem, kontrolowanie tego, co dzieje się na budowie, papierologię, którą kończyłem nocami, bo się nie wyrabiałem.

To się musiało zmienić.

Najpierw wywiozłem wszystkie dokumenty z domu. Mamy takie hale robocze, gdzie te domki wykonujemy, i zrobiłem sobie tam prowizoryczne biuro. Przywiozłem biurko, używany fotel. Kupiłem drukarkę, jakieś szafki. Posegregowałem, porobiłem teczki.

I zabrałem się za jeszcze ważniejsze porządki – zacząłem delegować zadania. Wróciłem do lekcji, która tego dotyczyła, przerobiłem szkolenie Moniki Madejskiej „Musimy Porozmawiać”, wprowadziłem inną komunikację i nowe zwyczaje.

Ustaliłem sobie pewien schemat działań. W niedzielę wieczorem siadam na około pół godziny i spisuję, jak ma wyglądać plan naszego tygodnia. W poniedziałek rano spotykamy się z chłopakami na około 20 minut. Wszyscy mają rozdzielane zadania i wiedzą, co będą robili przez cały tydzień. To nie jest tak, że już mnie nie pytają, co trzeba robić, ale przynajmniej mają zarys działania.

W krótkim czasie zatrudniłem 4 pracowników ze względu na dużą ilość pracy. Poukładaliśmy to sobie trochę. Nie mówię, że jest idealnie, bo cały czas trzeba nad tym pracować, ale już to jest ogromna, ogromna poprawa.

Ta lekcja przewróciła mi wszystko do góry nogami. I chłopaki byli w takim szoku, że z dnia na dzień takie zmiany. Spotkania, porządki, rozmowy!

No właśnie, bo jest jeszcze jedna bardzo ważna nowość – zacząłem wprowadzać rozmowy jeden na jeden. Sprawdzam, spisuję, co pracownicy lubią robić, czego nie lubią, w czym się odnajdują, w czym się nie odnajdują. Mało tego, nie wiem, czy to do końca dobrze, ale zapytałem też, kto z kim lubi pracować. Można przecież tak pracę rozkładać, żeby razem działali ludzie, którzy świetnie się dogadują i z większą przyjemnością pojadą na jakieś zlecenie.

Wprowadziłem dużo takich elementów, które sporo usprawniły i przede wszystkim mnie uwolniły. Dałem pracownikom wolną rękę i powiedziałem: „Nie dzwońcie do mnie z niczym nieważnym”. Powiedziałem chłopakom, że jeżeli decyzja, którą podejmują, nie wiąże się ze stratą większą niż 500 zł, nie muszą mnie pytać o zdanie.

Zrobiłem też bardzo prostą rzecz – ufam swoim pracownikom, więc dałem im karty przedpłacone do bankomatu. Jeżeli ktoś potrzebuje większych pieniędzy, to wysyła mi po prostu informację.

No i przestałem jeździć do klientów. Staram się ograniczać do jednego spotkania, podczas którego jesteśmy w stanie ustalić w zasadzie wszystko, co jest istotne, a później załatwiam sprawy mailowo, telefonicznie.

I kolejna rzecz, którą zaczerpnąłem od Was, to używanie platformy Autenti do podpisywania umów. To jest po prostu genialne. Klienci są zachwyceni, ja jestem zachwycony, piękna sprawa! A do tej pory raczej niechętnie wykorzystywałem nowoczesne technologie.

Więc z tej lekcji 8. wyciągnąłem najwięcej, a potem wróciłem do poprzednich lekcji i zacząłem to wszystko wdrażać, łącznie z rozmowami z moimi pracownikami.

Czy one były dla pana trudne, te rozmowy?

Były cholernie trudne! Stresowałem się, jakbym prawo jazdy robił. Nie mogłem w nocy spać. Za pierwszym razem napisałem wszystkim SMS-a: „Proszę być punkt 7:00, bo mamy spotkanie”. Nie wiem, co tam chłopakom po głowie chodziło, ale jak ich wszystkich zaprosiłem, nie mogłem nad sobą zapanować. Trzęsła mi się broda, ręce mi się pociły (śmiech). „Co się dzieje – myślałem – przecież znamy się tyle lat?!” Czułem się, jakbym przemawiał do tłumu.

Najgorsze były sytuacje, kiedy trzeba było poruszyć trudną kwestię. Wtedy to normalnie załamywał mi się głos. Miałem poważny problem. Ale raz, drugi, dziesiąty i teraz to przychodzi absolutnie naturalnie.

Chłopaki zareagowali na to pozytywnie. Rozmawiamy o różnych rzeczach, o historii, o światopoglądach, jesteśmy zgraną grupą. Bardzo dużo o nich wiem: ile mają dzieci i jak się nazywają, bywam u nich w domu. Czasami wieczorami piszemy sobie na Facebooku, mimo że cały dzień widzimy się w pracy. Bardzo ważne jest też dla mnie to, że często pracownicy pomagają sobie poza godzinami pracy.

Wiele razy widziałam, jak szefowie różnych ekip budowlanych traktowali pracowników. Mówiąc najdelikatniej, nie przejmowali się ich samopoczuciem.

Wiem, że tak jest. Niedawno przyszedł do mnie jeden chłopak, który mówił, że na odchodne rzucił młotkiem pod nogi szefa i powiedział, że on pier… ekhm taką robotę. I wyszedł. Trafił do mnie i twierdzi, że to zupełnie inna jakość funkcjonowania, pracy.

Ludzie czasem się dziwią, że mojej ekipy nie słychać, że nie krzyczymy na siebie, nie klniemy. Strasznie nie lubię hałasu, bluzgów i zawsze zwracam chłopakom na to uwagę.

Kiedy w ubiegłym roku robiliśmy w Ostrowcu Świętokrzyskim kamienicę, to pani sąsiadka przynosiła nam pomidory i ogórki. Bo mówiła, że jesteśmy taką fajną ekipą. Zostawiała nawet dom otwarty, jak wychodziła, i mówiła: „Nie zamykam, to tam rzućcie okiem”. Ktoś nieznający nas po prostu nam ufał.

A jeśli chodzi o samą kwestię traktowania pracowników, nie wyobrażam sobie traktowania kogokolwiek źle. I to niezależnie od tego, czy to jest mój pracownik, czy człowiek, którego spotykam przypadkowo na ulicy.

A jeśli ludzie popełniają błędy?

Karanie za błąd jest, moim zdaniem, wymysłem przedpotopowym. Monika Madejska też w swoich szkoleniach wielokrotnie zaznaczała, że kiedy zaczniemy pracownika karać za błędy, to przestanie podejmować ryzyko i zacznie funkcjonować asekurancko. A ja tego po prostu nie chcę. Więc wolę stracić 500, 1000 złotych, trudno, ale mieć pracownika, który nie będzie się bał działać.

Powiedział Pan, że lekcja 8. przyszła wtedy, kiedy był Pan już w trakcie Osobistego Kompasu Rozwoju.

Tak mi się wydaje.

Co Pana skłoniło do tego, żeby wejść w taki indywidualny rozwój?

Ten Kompas jest trochę owiany mgłą tajemnicy. Gdzieś tam się przewija, pojawia na Forum Coraz Lepszych Przedsiębiorców, ludzie chwalą się efektami. Pomyślałem, że jeżeli mam odkryć swoje słabe i silne strony, że jeśli to rzeczywiście tak bardzo pomaga, to raz kozie śmierć – jedziemy z tematem.

Absolutnie nie żałuję ani jednej wydanej złotówki. Już kilka osób się do mnie zwracało z pytaniem, czy warto, i wszystkim polecam Kompas. Warto.

Co się zmieniło i co mi to dało? Wydawało mi się czasami, że myślę w błędny sposób albo nie tak jak trzeba funkcjonuję, nie tak jak trzeba odbieram rzeczywistość. I Kompas dał mi poczucie, że jestem dobry taki, jaki jestem. Teraz zamiast z pewnymi sprawami czy swoimi cechami walczyć, po prostu je wykorzystuję.

Często zwracamy dużą uwagę na nasze wady. Niby wiemy, że zalety też gdzieś tam są, te nasze talenty, ale koncentrujemy się na walce z wadami, a przez to ani o krok nie posuwamy spraw do przodu. Już nie robię tego błędu i widzę, jak szybko wpłynęło to na moje życie.

Można chyba powiedzieć że 2020 rok to był czas porządków i w Pana firmie, i w głowie?

Jeszcze nie wszystko poukładałem, wciąż jest wiele spraw do naprawienia, ale jestem na dobrej drodze.

Chciałbym stworzyć działy w firmie, chciałbym, wspólnie z pracownikami, określić najlepszą dla nich rolę, chciałbym zbudować biuro z prawdziwego zdarzenia – ze skórzanym fotelem, z aneksem kuchennym. Kupię sobie ekspres do kawy i będę prawdziwym szefem (śmiech). Żartuję oczywiście, nie jestem gadżeciarzem i nie czuję się gorszym człowiekiem, siedząc w prowizorycznym biurze, ale chciałbym i sobie, i pracownikom, przede wszystkim pracownikom, stworzyć godne warunki do pracy.

Sporo wyzwań przede mną.

A co będzie najtrudniejsze?

Zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę najtrudniejsze w byciu przedsiębiorcą jest… odpuszczenie sobie. To jest dla mnie prawdziwe wyzwanie – odpuścić sobie swój perfekcjonizm, poczucie, że ja zrobię najlepiej, wyręczanie pracowników, nawet jeżeli mieliby popełnić błąd.

Ostatnio mam w głowie takie powiedzenie: done is better than perfect. Czasami klientowi wystarczy, że coś będzie zrobione dobrze. Wcale nie musi być perfekcyjnie, idealnie i zrobione przeze mnie.

Więc odpuszczam sobie nieustanne kontrolowanie, mikrozarządzanie. Kiedyś miałem z tym problem. Wydzwaniałem do pracowników, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku i na czas. Pracownik robił altankę, a ja ciągle pytałem: „A wymiary na pewno się zgadzają? A może ja sprawdzę?”

Teraz przyjąłem inną rolę – doradczą. Kiedy pracownik do mnie przychodzi i pyta, jak coś zrobić, to ja pytam: „A jak myślisz? A jak ty byś zrobił? A jaki masz pomysł?”. I zazwyczaj okazuje się, że sam wie, jak powinien postąpić. Nie biorę „cudzych małp”, jak mówi jednominutowy manager. Zrzucam je z siebie, nawet swoje małpy zrzucam z siebie, daję innym i niech robią z nimi to, co trzeba zrobić.

Od strony samego zarządzania bardzo wiele się zmieniło, we mnie wiele się zmieniło. Mogę dzisiaj z Panią w pełnym skupieniu i spokoju usiąść i porozmawiać, a moi pracownicy tam na dole cały czas pracują. I nikt mi nie przeszkadza; powiedziałem, że nie ma mnie od godziny 9:00 do minimum 11:00, i nikt nie przychodzi. A jeszcze pół roku temu miałbym tutaj pielgrzymkę z potrzebami.

Poza tym odpuściłem sobie też kontakt z klientami po godzinie 17:00. Wyłączam albo wyciszam telefon. Zacząłem oddzielać życie prywatne od firmowego. Mimo tego, że w mojej głowie to się ciągle kołacze, całą noc czasami, to staram się nie przynosić tego do domu.

Rodzina się cieszy?

Tak, rodzina się cieszy, żona się cieszy.

Nie ma już w domu stosu dokumentów, a za to wrócił mąż.

Tak, tak. Tym bardziej że przy dzieciach jest mnóstwo pracy, zwłaszcza kiedy przedszkola były zamknięte. Mój syn już chodził uszami po ścianach, bo jest to człowiek bardzo energiczny.

Czy, jak na cieślę przystało, relaksuje się Pan w drewnie?

Bardzo to lubię. Wiele razy robiłem drewniane akcesoria do sesji fotograficznych. Moja żona jest fotografem dziecięco-noworodkowym i okolicznościowym, ma też swoją działalność, i czasem przygotowuję jej jakieś tła z desek, na sesje świąteczne wycinałem choinki, łóżeczka, kołyski (śmiech). Żona nie musi szukać tych dodatków, wysyła mi tylko zdjęcie: „Zrób mi takie coś”.

Bardzo też lubię czytać książki.

Jaką lekturę poleciłby Pan przedsiębiorcom?

Za aktywność na Forum Coraz Lepszych Przedsiębiorców dostałem od Was książkę Goldratta Cel I: Doskonałość w produkcji. To po prostu jest dla mnie kosmos! Rozwaliło mnie – teoria ograniczeń, wąskie gardła… Strasznie zacząłem się fiksować na tematach związanych z produkcją.

I myślę sobie, że ja właśnie w takim zakresie chciałbym teraz działać. Dzielić na etapy, wyłapywać te elementy, przez które zwalniam. Póki co zdaję sobie sprawę, że to ja jestem wąskim gardłem, i dostosowujemy działania do mnie. Chociaż oddelegowanie zadań naprawdę ułatwia i poszerza to gardło. Doskonałość w produkcji to więc absolutnie numer jeden.

Ale mam jeszcze trochę książek do przeczytania. Po pierwsze ZYSK – to też jest taka pozycja, przy której się zawiesiłem po ⅓ treści, bo chcę przeprowadzić u siebie analizę finansową. Postanowiłem, że nie czytam dalej, dopóki tego porządnie nie zrobię.

Muszę wygospodarować czas, żeby stanąć twarzą w twarz z tym, co dzieje się w mojej firmie.

Trzymam mocno kciuki za te działania i dziękuję, że znalazł Pan czas, żeby twarzą w twarz zobaczyć się ze mną.

Rozmawiała: Martyna Kosienkowska

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Martyna Kosienkowska

Redaktor bloga Coraz Lepszej Firmy. Wcześniej redaktor prowadzący w wydawnictwach biznesowo-marketingowym i medycznym. Prowadziła kilka blogów internetowych, m.in. o e-handlu i zdrowiu. Współpracowała z wydawnictwami uniwersyteckimi, dbając o wysoki poziom językowy książek.