Czy pomyślałeś kiedykolwiek, że mieszkanie na ulicy może uczyć… przedsiębiorczości? Czy wpadłbyś na to, że bezdomność to przede wszystkim… brak relacji? Czy przyszło Ci do głowy, że w człowieku nocującym gdzieś w lesie na kartonie może być mnóstwo… pasji do życia?
Nie? A Maria Maciaszek – lekarka i szefowa Fundacji Przystań Medyczna, pomagającej osobom w kryzysie bezdomności – przekonuje się o tym każdego dnia. Sprawdź, z czym się mierzy i co pomaga jej z sukcesem prowadzić dużą organizację.
Jakie były Pani pierwsze wrażenia z pracy z osobami w kryzysie bezdomności?
Pierwsze było takie, że nie gryzą. Wcześniej podchodziłam do nich tak, jak większość ludzi. Trochę ten świat odrzucał. Tym bardziej że te osoby często były w swoich relacjach z innymi szorstkie, odpychające. Natomiast kiedy zaczęłam go poznawać, okazał się fascynujący.
Zobaczyłam też, że ci ludzie tak naprawdę są w tym miejscu przez nas. Wielu z nich wychowywało się w trudnych rodzinach, ich dzieciństwo było dramatyczne. Często byli bici, wyrzucani z domu. W tych rodzinach się piło, nie było warunków do tego, żeby spokojnie dorosnąć. Jako dzieci nie mieli szansy doświadczyć uczuć takich jak miłość, zobaczyć, co to jest przyjaźń, zaufanie.
Czy wśród tych osób, były także takie, które znalazły się w sytuacji bezdomności wyłącznie z powodów ekonomicznych? Albo z powodu jakichś nagłych, nieszczęśliwych zdarzeń?
Dla mnie bezdomność to jest przede wszystkim brak relacji. Problemy ekonomiczne, jeżeli się bardzo chce, można rozwiązać. To, żeby zarobić na życie, jest możliwe. Natomiast w przypadku wielu osób w kryzysie bezdomności problemem jest nieumiejętność budowania relacji. Wszystkich relacji – w pracy, z osobami bliskimi. Ich więzi z żonami, rodzicami, dziećmi są często pozrywane i oni nie wiedzą, jak do nich wrócić.
Stąd też czasami takie ucieczkowe czy to picie, czy też po prostu utrzymywanie się w tej bezdomności. To trochę pomaga zapomnieć. Myślę, że każdy z nas tak czasami reaguje – ucieczkowo. Tylko tam jest to bardziej widoczne, zdarza się częściej.
Powiedziała Pani, że świat osób w kryzysie bezdomności jest fascynujący. Co powoduje, że taki jest?
Ten świat jest ciekawy, jeżeli chodzi o ich doświadczenie. Ono jest trudne, ale z tego wynika wiele przemyśleń, głębszych refleksji, czasami też… przedsiębiorczość. Bo żeby przetrwać na ulicy, to naprawdę trzeba się natrudzić. Zdobycie pożywienia, kawałka miejsca do przespania się – to wszystko wymaga wiele pracy i zaangażowania. To są bardzo ciekawi ludzie w sensie mentalnym, ale przeważnie nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele potrafią.
Ja bardzo lubię rozmawiać z nimi o filozofii i część z nich daje się na to namówić – na rozmowy o Bogu, o życiu. Okazuje się, że przeczytali wcześniej wiele książek i je przemyśleli. Ale nikt ich o to nie pyta. Czasami jestem pierwszą osobą, która pyta o takie sprawy, a nie o to, gdzie ostatnio piłeś.
Co zapamiętała pani z tych rozmów najbardziej?
Opowieści o odbudowywaniu relacji z rodziną, o tym, jak to było trudne. Na przykład pierwsze wiadomości do dziecka, przełamywanie lęku, wstydu. Najczęściej wstyd jest takim dominującym uczuciem. No bo jak tu dziecku powiedzieć, gdzie się jest, że jest się bezdomnym?
Natomiast tym, czego ja się od nich nauczyłam, jest czerpanie przyjemności ze wszystkiego, co się ma. Pamiętam, jak ludzie pustostanów zapraszali nas na kawę. Wchodzi pani do takiej rudery, jest kawałek podłogi pozamiatany, jest obrazeczek, świeczka, serwetka. Jest nastrój.
Pamiętam też wizyty u osób, które mieszkały na łonie przyrody. Opowiadały nam o swoich obserwacjach zwierząt czy roślin. Było w tym wiele pasji. Do życia jako życia. Mam wrażenie, że w społeczeństwie taka pasja zanika. Ostatnio to się trochę zmienia, bo odczuwamy trudności wszyscy, niezależnie od statusu, w związku z zagrożeniem pandemią czy wojną.
Oczywiście są różni ludzie, są też trudni, z którymi trzeba sobie jakoś radzić – czasami z pomocą policji. To jest bardzo brutalny, bezwzględny świat.
Jak powstała Fundacja Przestrzeń Medyczna?
Fundacja powstała w 2017 roku. Pomagałam wtedy w Stowarzyszeniu Lekarze Nadziei, które prowadziło przychodnię dla osób w kryzysie bezdomności. Byłam w niej lekarką, a przez moment jej kierownikiem. W którymś momencie zauważyliśmy – ja i część moich kolegów – że bardzo brakuje nam pracy w terenie. Widzieliśmy, że nie każda osoba w kryzysie bezdomności jest w stanie przyjść do przychodni, że trzeba po prostu pójść do tych ludzi. Jednocześnie w Krakowie zaczęła w tym czasie działać inna organizacja, taka właśnie „terenowa” – „Zupa na Plantach”, która zapraszała nas do współpracy. Wyszliśmy ze Stowarzyszenia i założyliśmy własną organizację.
Co powoduje, że osobom w kryzysie bezdomności tak trudno jest przyjść do przychodni? Nawet takiej, która działa specjalnie dla nich?
To wymaga motywacji, o którą niełatwo u człowieka, który stracił nadzieję, jest sfrustrowany, jest w takiej psychicznej ciemności. Żeby sobie pomóc, musi znaleźć w sobie trochę energii, siły, a duża część tych osób tej energii i siły nie ma, więc po prostu w ogóle nie ruszy się z miejsc, w których przebywa. Część z nich ma taką postawę: „Dajcie mi spokój, ja sobie tutaj będę spokojnie pić, gnić, umierać”. Część ma też fatalne doświadczenia ze służbą zdrowia.
Poprzez pracę w terenie chcieliśmy dotrzeć do tych ludzi. Na początku chociaż złapać z nimi jakiś kontakt.
W jakie miejsca jeździcie?
Od początku działania Fundacji już kilka razy zmienialiśmy formułę naszej pracy. Początkowo jeździliśmy na dyżury ze Strażą Miejską, ale to było nieefektywne. Czasami w ciągu kilkunastu godzin dyżuru był tylko jeden przypadek medyczny.
Teraz część naszych dyżurów odbywa się w noclegowniach, a część jest mobilna. Regularnie bywamy w największej noclegowni w Krakowie – sypia tam około 200 osób. Pełnimy w niej dyżury lekarskie przynajmniej raz w tygodniu, a dwa razy w tygodniu grupa „opatrunkowa” zmienia opatrunki osobom, które tego potrzebują. W tym zakresie zresztą ciągle się szkolimy, używamy opatrunków wysokiej klasy. Mamy wiele sukcesów, jeżeli chodzi o tę działalność.
Ja w tej chwili prawie nie pracuję już w terenie, zajmuję się głównie organizacją pracy Fundacji. Natomiast jako lekarz pracuję w przychodni rodzinnej i tam przyjmuję osoby w kryzysie bezdomności przekierowane z naszej organizacji – wypracowaliśmy taki system. Dzisiaj miałam dwóch panów. Uważam, że to, że oni przychodzą do przychodni publicznej, to też jest wielki sukces.
Czy jeździcie także do takich miejsc, które nie są organizowane przez instytucje? Na dworce czy do pustostanów?
Mamy telefon alarmowy – interwencyjny, wiele osób ma ten numer. Raz w tygodniu objeżdżamy Planty i inne miejsca, w których bywa dużo osób w kryzysie bezdomności.
W Krakowie działają organizacje, z którymi blisko współpracujemy – wspomniana już „Zupa na Plantach” czy taka organizacja „Hanna”, która też dynamicznie się rozwija. Ich streetworkerzy zgłaszają nam, gdzie potrzebna jest pomoc medyczna. Czasami w trakcie tych naszych objazdów ktoś nas zatrzymuje i mówi, że w jakimś miejscu został pan Józek, który ma astmę i duszności albo ma ranę do opatrzenia. Wtedy tam jedziemy.
Czym jeszcze zajmuje się Fundacja?
Naszym głównym celem jest bezpośrednia pomoc osobom w kryzysie bezdomności. Taka pomoc, która doprowadzi do tego, że potrzebujący będzie na tyle medycznie ustawiony, żeby mógł przejść do dalszego etapu rozwoju – osobistego czy zawodowego. Żeby miał zaleczone rany, ustawione leczenie chorób przewlekłych.
Statutowo mamy możliwość podejmowania także innych działań, ale w tej przestrzeni, którą odkryliśmy, jest na ten moment tyle pracy, że ich nie podejmujemy. Mam wrażenie, że mamy pracy na całe lata.
Na początku działania Fundacji wydawało mi się, że realizacja tych zadań nie będzie trudna – po prostu przyjedziemy, zbadamy pacjenta, namówimy go na leczenie. Od tego czasu bardzo spokorniałam. Tutaj chodzi o budowanie zaufania, sprawdza się metoda małych kroków.
Ale jeżeli pyta pani o inne nasze cele, to jest wśród nich jeszcze ważna rzecz, którą także robimy. Chodzi o wykształcenie pokolenia medyków, którzy te nasze idee przeniosą dalej i będą zmieniać świat na taki, który w większym stopniu sprzyja osobom wykluczonym. I to się chyba udaje. Praca w Fundacji bardzo kształtuje, mocno zderza z rzeczywistością, uczy pokory.
Mogłaby Pani lepiej mi to wytłumaczyć?
Proszę sobie wyobrazić, że jest pani studentką medycyny, wydaje się pani, że nauczyła się już pani wszystkiego. I nagle idzie pani na dyżur i spotyka dziwną osobę, która nie jest miła i ma do opatrzenia rany, czasem z robakami, które źle pachną. To doświadczenie wiele uczy.
Przychodzą do nas młodzi ludzie, pełni ideałów, ale także dosyć oderwanych od rzeczywistości oczekiwań. A u nas rezultaty potrafią być bardzo odroczone w czasie. Bywa tak, że namęczy się pani dwa miesiące, wydaje się pani, że ma do czynienia ze zmotywowanym pacjentem, rana się goi, a chwilę później człowiek znika. Za dwa miesiące wraca w tragicznym stanie, zdruzgotany, z jeszcze większymi ranami. I trzeba zacząć od nowa, i tak pięć czy sześć razy.
Jeżeli człowiek się sam nie poukłada ze sobą, to można zwariować. Trzeba się nauczyć spokoju, cierpliwości. Zrozumieć, że to nie jest nasza droga, to jest droga tej osoby, my tylko towarzyszymy temu człowiekowi. Naszym zadaniem jest zrobienie tego, co możemy, żeby mu się w końcu udało.
Trzeba odłożyć zupełnie na bok takie myślenie, że ta praca nie ma sensu, bo pacjenci i tak wszystko spartaczą, a z takim podejściem u lekarzy się spotykamy. Niektórzy pytają nas, po co się tyle męczymy, pracujemy godzinami, skoro to wszystko i tak pójdzie w błoto. A ja myślę sobie: „No to pójdzie, no i co z tego? Boże Święty, będziemy od nowa robić”.
Inni pacjenci też potrafią być irytujący. Mają cukrzycę, pani ich leczy, a oni i tak wpierniczają napoleonki.
Często wraca Pani do tych ran. Skąd one się u osób w kryzysie bezdomności biorą?
Rany biorą się stąd, że oni piją i o siebie nie dbają. Mają zadrapania, które są zainfekowane. Jak pani się zadrapie, to pójdzie pani do domu, umyje, odkazi. A oni nie. Są też nieleczone żylaki, nieleczona cukrzyca, która utrudnia gojenie się ran. Oni też piją tanio, a to powoduje straszną degenerację w organizmie. To wszystko to jest taki konglomerat, który wpędza młodych ludzi do grobu.
Ta nasza medycyna bezdomności w ogóle nie jest prosta, bo osoby w kryzysie bezdomności są bardzo chorobowo obciążone. To jest cała interna, psychiatria, geriatria i ortopedia w jednym.
Ile osób pracuje w Państwa organizacji? Czy są to pracownicy, czy wolontariusze?
Jest nas około 60 osób, w tym 30 naprawdę aktywnych. Jedyną osobą, która otrzymuje wynagrodzenie, jest koleżanka, która zajmuje się obsługą grantu. Mamy wykupioną obsługę księgową oraz prawną. Poza tym wszyscy, łącznie ze mną, to wolontariusze. Ja oprócz tego pracuję na etacie w przychodni.
Jak Pani to robi? W jaki sposób łączy Pani etat w przychodni z prowadzeniem dużej organizacji pozarządowej?
Zaczęłam się nad tym zastanawiać dopiero ostatnio, kiedy zaczęła mnie o to pytać Coraz Lepsza Firma. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, po prostu tak było. W medycynie generalnie dużo się pracuje, przynajmniej moje pokolenie tak pracowało. Ja mam 52 lata, byliśmy nauczeni zaciskania zębów.
Natomiast jeżeli chodzi o pracę Fundacji, to wiele jeszcze trzeba będzie zmienić. Jestem teraz w trakcie realizowania rocznego Programu Rozwoju w CLF, w marcu tego roku zapisałam się na studia MBA. Chcę się dowiedzieć, ile się da, o organizacji pracy, o zarządzaniu.
Od początku pracy w Fundacji uczyła się Pani zarządzania?
Nie, na początku to było bardzo intuicyjne. Byłam kompletnie nieprzygotowana do tego, żeby być osobą zarządzającą czy w ogóle liderem jakiejś grupy. Szybko okazało się, że bycie szefem to jest po prostu ciężka harówka i w ogóle nie ma to nic wspólnego z przyjemnością bycia lekarzem. Na początku trudno nam to wszystko szło. Na szczęście mieliśmy wokół dużo zapalonych młodych ludzi. Oni chcieli pracować, pomagać, więc musieliśmy jakoś to zorganizować. Pomyślałam, że trzeba się tego zarządzania porządnie nauczyć.
Tylko że wtedy nie było jeszcze tak dużo łatwo dostępnych materiałów. Trzeba się było porządnie naszukać. Intuicyjnie czułam, że muszę się dowiedzieć, jak to wszystko robią biznesmeni, jak to robi biznes. W ten sposób znalazłam Coraz Lepszą Firmę.
Skąd ten pomysł, żeby czerpać wiedzę od biznesu? To nie jest częste w organizacjach pozarządowych.
Od samego początku widziałam analogię pomiędzy biznesem a pracą Fundacji. Klienci, księgowość, kontakty z urzędami – to wszystko jest takie same w każdej organizacji czy instytucji. Ta intuicja zresztą okazała się słuszna.
Kilka dni spędziłam na warsztatach Focus zorganizowanych przez CLF. Inni uczestnicy też byli zdziwieni, że przyjechał ktoś z organizacji pozarządowej, ale spędziliśmy 3 doby razem i okazało się, że moje problemy niczym nie różnią się od problemów standardowego biznesu.
Na przykład jakich?
Na przykład w kwestii organizacji pracy zespołu. U nas potężną pracą jest zorganizowanie dyżurów. Zaczynaliśmy spontanicznie. W tej chwili mamy cztery grupy, które mają swoich liderów. Każdy z nich pracuje ze swoimi wolontariuszami. Działa to nieźle, ale wiele rzeczy wymaga jeszcze zmiany. Staramy się cały czas usprawniać pracę wolontariuszy. Tak, żeby te wszystkie działania były efektywne, żeby oni nie tracili zbyt wiele czasu – ich cennego czasu.
Dążenie do tak rozumianej efektywności jest wspólne nam i większości biznesów. Osobiście w ogóle uważam, że każdy człowiek powinien mieć tak poukładane życie – i swoje własne, i pracę, żeby po prostu jak najmniej tracił czasu, a jak najwięcej zrobił.
Co ze wszystkich szkoleń, w których wzięła Pani udział, zapamiętała Pani najbardziej? Które z nich najbardziej zmieniły Pani pracę?
One kompletnie zmieniły mnie samą! Na pewno mniej się teraz tego wszystkiego boję. Zobaczyłam, że inni zmagają się z dokładnie tymi samymi problemami, że nie jestem taka całkiem beznadziejna, jak czasami myślałam – że co chwila coś nowego się pojawia, a ja nie potrafię na to odpowiedzieć.
W trakcie tych szkoleń zrozumiałam, że wiele problemów nie udaje się rozwiązać, bo źle do nich podchodzimy; że problemy mają wszyscy. Że nie ma co się cackać ze sobą i myśleć nad tym, że jestem taka czy siaka. Problemy są, będą i to nie jest tak, że ja nie umiem sobie poradzić. Czasem zwyczajnie na razie nie mam narzędzi. Albo po prostu do tej pory nie postarałam się dostatecznie, żeby się dowiedzieć, co można zrobić.
Fantastyczne jest to, że cała ta wiedza z kursów biznesowych nieprawdopodobnie pomogła mi też w pracy z pacjentami.
W jaki sposób?
Zaczęłam patrzeć na życie jako na projekt, na coś, co można sobie zaprojektować i wziąć za to odpowiedzialność. Ale też czuć potężną radość z samego procesu, jakim jest wszystko to, co robimy. Tego próbuję uczyć moich pacjentów.
Rozmawiała: Małgorzata Łojkowska
10 sposobów na stres
dla przedsiębiorcy
Pobierz za darmo (0 zł) i odetchnij z ulgą
Sprawdź:
- co zrobić, gdy gonitwa myśli nie pozwala Ci zasnąć,
- jak się zachować, by stres Cię nie zjadł, kiedy pojawią się problemy,
- jak sobie poradzić, gdy emocje Cię rozsadzają, a „musisz” być twardym szefem.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Małgorzata Łojkowska
Dziennikarka i prawniczka zafascynowana przedsiębiorczością. Współpracowała z portalem dla organizacji pozarządowych Ngo.pl, „Tygodnikiem Polityka”, „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gazetą Wyborczą”. Najbardziej lubi podróżować i rozmawiać z ludźmi.