Chciał być artystą malarzem, ale został przedsiębiorcą.
Trenował łyżwiarstwo szybkie, podnoszenie ciężarów i hokej, ale to rowery są jego źródłem utrzymania.
W biznesie był samoukiem, ale w końcu sięgnął po pomoc.
„Po pierwszym roku mocnej współpracy z CLF-em stwierdziłem: »Ile ja lat zmarnowałem! Nagle ktoś mi na to otworzył oczy!«” – mówi Krzysztof Buczek, właściciel sklepów Roweromania i Hokejomania w Sanoku i Krośnie.
Jest Pan hokeistą! To chyba popularny w Sanoku sport? Jest tu klub, która od lat gra w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce.
W dzieciństwie trenowałam jazdę szybką na lodzie, hokej był dla mnie za agresywny. Zainteresowałem się nim dzięki temu, że tę dyscyplinę uprawiali moi synowie. Kiedy wraz z żoną zaczęliśmy ich odprowadzać na treningi, to i u mnie pojawiła się ta pasja.
Zrodził się wówczas pomysł na sklep Hokejomania, który funkcjonuje do dziś. Przy okazji powstała też drużyna. Zawiązaliśmy stowarzyszenie i graliśmy w II lidze. Było wśród nas kilka osób z poważnym doświadczeniem zawodniczym.
A Pan był bramkarzem.
Moi synowie też grali na bramce, jeździłem z nimi na obozy. W ten sposób zaistniałem na tej pozycji. Oczywiście jako amator.
Podobno sprzęt bramkarza hokejowego jest tak ciężki, że trudno się w nim w ogóle poruszać.
Jest ciężki, ale to się bardzo zmieniło. Co roku wprowadza się nowe technologie. Kiedyś dominowała skóra, a teraz są to syntetyki – bardzo lekkie i nie nasiąkają wodą. Dzisiaj sprzęt bramkarza waży około piętnastu kilogramów. Bardziej przeszkadza fakt, że ma się mocno ograniczone ruchy.
Z hokejem i sprzętem hokejowym były związane Pana wyjazdy do Stanów Zjednoczonych.
Dwa razy zapraszano mnie na prezentację nowej kolekcji Bauera. Fajna przygoda. Bauer jest największą firmą hokejową na świecie, wchłonęli wiele mniejszych firm. Dziś na tym rynku zostało dwóch, trzech poważnych graczy.
Byliśmy na Florydzie, potrenowaliśmy na lodowisku w Jacksonville, mieliśmy możliwość testowania sprzętu.
Żałuję tylko, że nie zadałem sobie w przeszłości więcej trudu, żeby lepiej poznać język angielski, bo w życiu przedsiębiorcy bardzo by mi się to przydało.
Wciąż Pan trenuje?
Tak, dwa razy w tygodniu. Wiele planów związanych z hokejem pokrzyżowała nam pandemia. W 2019 roku synowie, zwłaszcza starszy, byli w takim wieku, że trzeba było podejmować jakieś kroki, jeśliby chcieli grać profesjonalnie. Zamierzaliśmy pojechać z nimi na testy do Czech lub Finlandii. To są dwa bliskie kraje, w których hokej jest na poziomie światowym.
Pandemia ten wyjazd uniemożliwiła. Starszy syn grał chwilę w ekstralidze, a potem stwierdził, że zajmie się studiami. Młodszy też w tej chwili studiuje w Krakowie, ale on nadal trenuje i gra w Cracovii.
Sklep Hokejomania wyrósł z Roweromanii. To rower był Pana pierwszą pasją sportową.
W czasach mojego dzieciństwa rowery nie stały w sklepach. Trzeba było czekać, czasami dostało się coś po kimś z rodziny. Cieszyliśmy się tym, co mieliśmy.
W szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy trenowałem jazdę szybką na lodzie, dostałem od klubu wrak roweru i usłyszałem, że jeśli go naprawię, to będę mógł nim jeździć na treningi. To był dosłownie trup kolarki, na którego dzisiaj nawet nikt by nie spojrzał. Dla mnie wtedy to było jak złapanie Pana Boga za nogi. Nie znając się na tym, naprawiłem ten rower, choć trzeba było sporo przy nim kombinować, np. przerzutki musiałem sam zreperować, bo nie dało się ich kupić.
Dopiero na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zrobił się boom na rowery górskie.
Które ludzie masowo kupowali i jeździli nimi po ulicach.
Tak było i trochę to pokutuje do dziś. Teraz mamy wiele odmian rowerów, te typy zachodzą na siebie. Nie wspomnę już nawet o producentach, bo oni się mnożą jak grzyby po deszczu. Dużo jest manufaktur, które stawiają na wysoką jakość i małą produkcję.
W latach dziewięćdziesiątych sponsorowałem chłopaka, który zdobył wicemistrzostwo Polski w konkurencji downhill. To jedna ze skrajnych odnóg kolarstwa polegająca na zjeździe ze stromej góry na łeb na szyję. On od najmłodszych lat chciał budować rowery zjazdowe. Studiował na AGH w Krakowie. I dopiął swego. Jest grono odbiorców, którzy szukają czegoś ekstra i są w stanie dużo za to zapłacić. Takie są właśnie rowery Antidote Bikes.
A Pan sam startował w jakichś wyścigach kolarskich? Łyżwiarze szybcy często łączą swoją dyscyplinę z jazdą rowerem.
Startowałem, ale amatorsko. Łyżwiarze faktycznie dużo jeżdżą na rowerze. Mają specyficzną budowę ciała, mocno rozbudowane są u nich uda. Dzięki temu po czterech latach treningu na lodzie mogłem szybko zaistnieć w innej dyscyplinie.
Przez jakiś czas, nawet krótko zawodowo, dźwigałem ciężary. Bardzo się w to zaangażowałem, ale potem przyszły zmiany ustrojowe i się skończyło. Dziś się cieszę, że tak się stało, bo to ciężka i niezdrowa dyscyplina.
Na rowerze natomiast miałem okazję jeździć z kadrą łyżwiarzy szybkich, którzy mieli zgrupowanie w Sanoku.
Mówiliśmy o nowych technologiach w sprzęcie hokejowym, w wypadku rowerów też jest to zauważalne.
Nawet bardziej. Im więcej firm i produktów rywalizujących ze sobą na rynku, tym ten postęp jest gwałtowniejszy. W „rowerówce” dzieje się bardzo dużo. Dzisiaj wchodzą mocno elektryki, które niepotrzebnie przez wielu są oceniane jako coś dla ludzi leniwych.
Było u nas kilka osób w podeszłym wieku, które miały już kłopoty z chodzeniem. Ponieważ zawsze staram się wchodzić w interakcję z klientem, wiem, że dzięki rowerom elektrycznym te ograniczenia przestają istnieć. Oni nagle są w stanie dojechać tam, gdzie dotąd mogli tylko pomarzyć. W tych rowerach tylko wspomaganie jest elektryczne, więc cały czas jest jednak zachowany ruch i kondycja się poprawia. Użytkownicy elektryków podkreślają, że jest im dużo lepiej.
Często mówię klientom, którzy przychodzą po rower, bo chcą schudnąć, że aby zaczęły zachodzić zmiany, trzeba trenować minimum trzy razy w tygodniu po czterdzieści minut. Wtedy poprawia się nam samopoczucie, wydzielają się endorfiny, tężeją nasze mięśnie. A wówczas i waga drgnie. Rower elektryczny jest pewnego rodzaju wybawieniem i nie jest on tylko dla leniwych. Wymyślono go po to, by nie być ograniczonym jakimś długim wzniesieniem, po przejechaniu którego jesteśmy wyczerpani i kończymy jazdę.
Rowery były najpierw Pana pasją. Kiedy pomyślał Pan o tym, by przemienić ją w zawód?
Kiedy zachłysnąłem się rowerem górskim i zacząłem startować, stanąłem pod ścianą. Brakowało mi pieniędzy, by zrobić krok dalej. Pomimo świadomości własnych ograniczeń chęć wygrywania była ogromna. Rozwiązaniem było otwarcie działalności związanej ze sprzedażą i serwisowaniem rowerów. Pracowałem wtedy w firmie z branży AGD, która była na tyle elastyczna, że pozwolono mi na boku grzebać w rowerach. Dzięki temu miałem pomost i mogłem zaistnieć.
W roku 2000 roku rozpoczął pan oficjalnie działalność i pierwszy sklep Roweromania w Sanoku został otwarty.
Początkowo był on w innym miejscu niż obecnie. Tam, gdzie jest teraz, najpierw mieliśmy połowę lokalu, potem przejąłem drugą połowę. Na początku byłem sam, ale okazało się szybko, że potrzebuję serwisanta. Powstał też sklep hokejowy w Sanoku, a rok temu weszliśmy na rynek krośnieński.
Zanim otworzyłem sklep w Krośnie, zrobiłem sam badanie rynku i okazało się, że daje on duże możliwości. Teraz słyszymy bardzo ciepłe słowa klientów pod adresem jakości naszych usług.
Zanim mógł Pan sobie pozwolić na otwarcie sklepu w Krośnie, trzeba było rozkręcić na dobre ten rowerowy biznes w rodzinnym Sanoku. Start działalności to praca niemal 24 godziny na dobę i wiele problemów.
Głównie finansowych. Kiedy przyszła era internetu, rozpoczęło się siedzenie po nocach i zachłystywanie się nim. Internet poszerzał początkowo rynek sprzedaży, dziś jest swego rodzaju problemem.
Problemem?
Tak. Jest wielu nieuczciwych graczy którzy oferują towar po bardzo zaniżonej cenie i psują rynek. Oczywiście klientowi się wydaje, że to bardzo dobre, ale dostaje niekompleksową usługę i często zostaje z ręką w nocniku, czyli z kłopotem.
A jakie kłopoty ma przedsiębiorca w Pana branży?
Po okresie przemian w Polsce, w latach dziewięćdziesiątych, można było szybko zarobić pieniądze. Dzisiaj ciężko jest konkurować z innymi, do tego dochodzi biurokracja.
Kto nie działa elastycznie i nie dopasowuje się do zmian na rynku, ten nie istnieje. Dawniej przepisy były spójne, nie zmieniały się często. Dzisiaj – podkreślają to wszyscy przedsiębiorcy – ciężko jest planować, bo nie wiemy, co nas czeka za kilka miesięcy.
Szybko zmieniają się też trendy rowerowe.
Tutaj też trzeba działać elastycznie. W terenie górzystym lepiej się sprzedają rowery górskie, zaś w dużym mieście, z oczywistych względów, większym powodzeniem cieszą się rowery miejskie. Ważna jest też moda. Czasem w okolicy kilku chłopakom przypadnie do gustu jakiś rodzaj roweru i to potem pączkuje.
Choć nie zawsze za taką modą idziemy. Tak jest na przykład z BMX-em. To nie jest rower użytkowy, a do skakania po rampach. Przychodzą rodzice z dzieckiem i pytają o BMX-y, a my wtedy tłumaczymy, że takim rowerem dziecko nie wybierze się na wycieczkę z kolegami, bo to ciężki sprzęt, ze sporymi ograniczeniami, bez przerzutek. Jedna trzecia takich rozmów kończy się tym, że rodzice kupują dziecku inny rower, adekwatny do potrzeb.
Prowadzenie biznesu rowerowego jest dzisiaj o tyle trudne, że trzeba nadążać za trendami, ale i dopasować ofertę do tego, czego dany klient potrzebuje.
Ale nadążanie za trendami to pewnie nie jedyne trudności.
W pewnym momencie ciężko mi było płynnie operować towarem. Do tego przyczyniły się też ruchy producentów, którzy z roku na rok coraz bardziej zrzucali magazyn na sprzedawców. Chcieli w okresie zimowym wyprodukować rowery i sprzedać je na długi termin, bez możliwości zwrotu.
Dla sprzedawców magazynowanie rowerów na cały kolejny sezon to dodatkowe koszty. Wiązało się to z umiejętnym planowaniem. Ale nigdy nie można zaplanować czegoś idealnie, bo nie decydujemy o wszystkim. Zawsze coś zostawało, a zapłacić trzeba było.
Zaczął Pan w pewnym momencie szukać pomocy w prowadzeniu biznesu.
Chciałem lepiej poukładać biznes, żeby on szedł nie tylko falami. W ciągu tych wszystkich lat nie było takiego momentu, w którym mogłem powiedzieć, że wreszcie ta moja praca została nagrodzona, że zarobiłem. Ciągle było tylko inwestowanie i inwestowanie.
Korzystał Pan z jakichś szkoleń?
Z lektury czasopism specjalistycznych, ale ta wiedza nie dawała mi odpowiedzi na moje pytania i nie rozwiązywała moich problemów.
Do momentu, aż trafił Pan na Coraz Lepsza Firmę. Jak to się stało?
Zaczęło się od postów CLF-u na Facebooku i maili. Tematy, które tam były poruszane, dotyczyły dokładnie tego, co mnie interesowało. Potem pojawił się „Program Rozwoju” i kilka innych ważnych szkoleń, które wiele rzeczy mi poukładały. Zmieniły mój sposób myślenia.
Co jest wyjątkowego w tych szkoleniach? Co Pana skłoniło, by korzystać z kolejnych?
Nigdy wcześniej nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Czegoś się dowiadywałem, ale pojawiały się kolejne pytania. CLF jest firmą, która opiekuje się klientem od początku do końca.
Tak naprawdę większość przedsiębiorców uczy się na własnych błędach, ale po co mamy marnować czas i popełniać te same błędy? Jeśli posłuchamy kogoś z doświadczeniem, to zaoszczędzimy o wiele więcej czasu.
Po pierwszym roku mocnej współpracy z CLF-em stwierdziłem: „Ile ja lat zmarnowałem! Nagle ktoś mi na to otworzył oczy!”. Owszem, okazało się, że wiele rzeczy robiłem dobrze, ale działałem intuicyjnie, nie mając pewności. Gdybym ją miał, pewnie ruszyłbym dalej z kopyta, a nie dreptał w miejscu, pytając, co będzie dalej.
Te szkolenia są jak lawina. Jedna sprawa rusza drugą i po pół roku znajdujemy się już w zupełnie innym miejscu.
Które ze szkoleń najbardziej tę lawinę wzbudziło?
Kluczowy był „Najważniejszy Krok”, oba jego wydania. To była dla mnie odskocznia.
Ale jeszcze większe wrażenie wywarła na mnie współpraca z panią Agatą Kluczyńską w „Osobistym Kompasie Rozwoju”. Poznałem bardziej siebie i nabrałem pewności. Według mnie praca z jedną osobą przez dłuższy okres przynosi efekty. Jest problem, więc go rozwiązujemy.
Powiedział Pan kiedyś, że do szkoleń CLF-u przekonała Pana między innymi szczerość. Co to znaczy?
Nie ma tam udawania, że jest gotowe rozwiązanie wszystkich problemów. Poruszane tematy były wyczerpane dogłębnie. Na swoje pytania dostawałem odpowiedzi i nie zostawałem z nimi sam.
Chyba właśnie w tym rzecz, by takie odpowiedzi uzyskać.
Ale sporo firm tego typu działa tak, że robi pranie mózgu, ale nijak się to ma do codziennego życia przedsiębiorcy. Jeśli coś chcemy zmienić, to kluczowe jest wprowadzenie teorii w życie. Na początku było z tym ciężko. Miałem w głowie wiedzę, ale wprowadzenie jej w życie to już wyższa szkoła jazdy. Był nawet taki moment, że moi pracownicy, którzy mieli świadomość, iż ja cały czas się edukuję, zaczęli to trochę krytykować. Zastanawiali się, co ja znowu wymyślam.
A co Pan wymyślał? Jaką najważniejszą zmianę udało się Panu wprowadzić?
Przede wszystkim udało mi się uwolnić od codziennej bieganiny i przesunąć zadania na kogoś innego. Mam jednego mocnego lidera, który prowadzi już sam Roweromanię w Sanoku. Z nim konfrontuję różne zagadnienia i mogę na nim polegać.
Efekty tych zmian da się zauważyć od razu? Trzeba na nie czekać?
Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. To zależy od determinacji przedsiębiorcy, od jego charyzmy i od tego, z jakimi ludźmi pracuje. A także od okoliczności – jeśli są sprzyjające, jest łatwiej.
Każda zmiana wywołuje u człowieka znaki zapytania, czy to dobry pomysł, czy to dobry moment. Ludzie boją się zmian. U mnie doszło do tego, że pożegnałem się z jednym z najlepszych pracowników.
Ale wprowadzał Pan te zmiany na tyle skutecznie, że udało się dzięki nim otworzyć nowy sklep – w Krośnie.
To było moje marzenie. Wykorzystałem nowe możliwości. Zakupiłem lokal w Krośnie i otworzyłem tu sklep. Okazało się, że marzenie można spełnić.
Niestety wojna na Ukrainie, zwłaszcza w jej wczesnym okresie, pokrzyżowała nam plany. Wiosną na Podkarpaciu była bardzo trudna sytuacja. Przybyło dużo uchodźców. To się odbiło na sprzedaży.
Dzisiaj też spada sprzedaż tanich rowerów. Kupowali je klienci, którzy mieli trochę pieniędzy – w tej chwili nie będzie ich w ogóle stać na rower i ten rynek może przestać istnieć. Zostanie półka średnia, bo jeśli ktoś jest przyzwyczajony do jakiegoś standardu i ma na to pieniądze, to nie będzie kupował czegoś, co jest byle jakie.
A które ze szkoleń CLF-u było według Pana takim z najwyższej półki?
Zdecydowanie „Osobisty Kompas Rozwoju”. Pani Agata potrafi wydobyć z człowieka rzeczy bardzo osobiste, ale w konkretnym celu. Człowiek, sięgając do swoich korzeni, jest w stanie stwierdzić, kim jest. Kiedy pozna siebie od podszewki, może potem świadomie funkcjonować.
A jeżeli działamy świadomie, jesteśmy bardziej przewidywalni i możemy więcej osiągnąć, i więcej spraw pchnąć do przodu. Ta duża świadomość siebie daje niesamowite wrażenie. Tak naprawdę mało osób jest w pełni świadomych, co umieją i co są w stanie wskórać. A ta pewność siebie jest w życiu bardzo ważna.
To wszystko pomogło mi we współpracy z ludźmi. Każdy z nas jest inny, więc do każdego trzeba podchodzić indywidualnie. „Osobisty Kompas Rozwoju” dał mi też dużo do myślenia, jeśli chodzi o rozmowy w rodzinie, z najbliższymi.
Rodzinnie jest Pan związany z Sanokiem, który jest bramą Bieszczadów. Jak się tu, na obrzeżach Polski, prowadzi biznes?
Ciężko. Są jakieś plusy tego, bo jest ruch transgraniczny. A blisko granicy ludzie są bardziej rzutcy i zapobiegliwi. Natomiast minusem na pewno jest to, że wiele rzeczy dociera tu z opóźnieniem lub nie dociera wcale.
Sanok wydaje się świetnym miejscem dla branży rowerowej, bo przecież mnóstwo ludzi przyjeżdża do tego zakątka Polski także po to, by pojeździć rowerem.
Ale nie przyjeżdżają w celach zakupowych, a po to, by zwiedzać. Owszem, zwracają się o pomoc w przypadku napraw rowerów, ale trudno mówić o jakichś dużych zyskach z tego. Zyskiem jest wtedy na pewno dobra opinia w internecie.
Skoro już o tym rozmawiamy, ciągle szukam jakiegoś nowego produktu pod kątem turysty. Jest duży potencjał. Kilkanaście lat temu miałem wypożyczalnię rowerów, ale mam bardzo złe wspomnienia z tym związane. Pieniędzy wielkich z tego nie było. W pewnym momencie musiałem na szybko zmontować kilkadziesiąt rowerów dla wycieczki szkolnej. Efekt był taki, że po jednej przejażdżce połowa tych rowerów była zrujnowana. Wtedy dałem sobie spokój z wypożyczalnią.
Co można więc zrobić na Podkarpaciu, by było ono rowerową mekką? Przez ten region biegnie przecież znana trasa rowerowa Green Velo.
No tak, ale ona akurat nie przebiega przez okolice Sanoka. Na szlaku Green Velo najbliżej nas jest Przemyśl. Podkarpaciu daleko jeszcze do rowerowej mekki i nie wiem, czy uda się kiedykolwiek pretendować do tego miana, bo inne regiony nie śpią.
Małopolska ma ciekawy produkt rowerowy, którym jest trasa Velo Dunajec wokół Jeziora Czorsztyńskiego i po słowackiej stronie Dunajca. To się rozwija w zawrotnym tempie. Jest też świetna trasa wzdłuż Pomorza.
Pan sam dużo jeździ rowerem?
Teraz zdecydowanie za mało. Kiedy otwieraliśmy sklep w Krośnie, często udawało mi się przyjeżdżać rowerem z Sanoka. Lubię wykorzystywać takie sytuacje. Po co jechać samochodem, skoro można rowerem?
No właśnie! Kiedyś rower był po prostu środkiem lokomocji, dziś jest wykorzystywany głównie do rekreacji. Czy wciąż zdarzają się klienci, którzy kupują rower, by im służył na co dzień do przemieszczania się?
Mówiło się, że wzrost cen paliw przełoży się mocno na sprzedaż rowerów, bo to tani środek lokomocji, ale myśmy tego specjalnie nie odczuli. Owszem, są klienci, którzy przychodzą kupić rower pod kątem dojeżdżania do pracy, ale jednak w większości wypadków jesteśmy zbyt leniwi. Niestety człowiek szybko przyzwyczaja się do wygody.
Rower pojawia się wtedy, kiedy chcemy coś zmienić w życiu, na przykład schudnąć. Często inspiracją są dzieci, wtedy całe rodziny ruszają na rowery. Rodzinne spędzanie czasu na rowerze to jest przyszłość.
Miejmy nadzieję, że ta moda będzie trwała. Ale od jakiegoś czasu widać też boom na hulajnogi elektryczne. Czy to się jakoś przekłada na sprzedaż rowerów?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie lubię hulajnóg, i zawodowo, i prywatnie. Nie sprzedajemy ich. Uważam, że wciąż są nieuregulowane przepisy w tym zakresie. Te największe hulajnogi rozwijają duże prędkości. Efekt tego bywa przerażający. Jeśli taki pojazd wjeżdża na pieszego, który nie jest w żaden sposób zabezpieczony, może dojść do tragedii.
Rozmawiamy o rowerach, hokeju, ciężarach, hulajnogach, a przecież w Panu drzemie też dusza artysty plastyka.
Chciałem studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Zdawałem trzykrotnie, ale interesowały mnie tylko najlepsze uczelnie w Polsce. Byłem tak zdeterminowany, że nawet kiedy trafiłem do wojska, to udało mi się tak wszystko poukładać, że przez tydzień zdawałem egzaminy w Warszawie.
Z kolei w Łodzi byłem bardzo blisko sukcesu. Po egzaminach praktycznych byłem w czołówce, ale wszystko straciłem podczas części teoretycznej. Jadąc na te egzaminy, wybrałem zły wagon. Wsiadałem do pociągu we Wrocławiu i miałem wysiąść w Łodzi. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem szyby kopalni na Śląsku. Miałem żal do konduktora, który sprawdzał bilety, że nie powiedział mi, iż jestem w złym pociągu. Wpadłem na końcówkę egzaminów i byłem tak zdenerwowany, że prawie nic nie powiedziałem. Uczyłem się potem w Uniwersytecie Rękodzieła Artystycznego we Wzdowie. I tam poznałem żonę. Śmiejemy się czasem, że dzięki temu, że się nie dostałem na ASP, mam wspaniałą żonę i dzieci.
Moja małżonka jest wyjątkową osobą. Jesteśmy dla siebie nawzajem oparciem. Mamy trzech synów. Wychowanie naszych dzieci jest dla nas zadaniem priorytetowym, żona bardzo się temu poświęciła. Jest nauczycielką w szkole podstawowej. Świetny pedagog i wychowawca. Jej wychowankowie ją odwiedzają. Często słyszę, jak wdzięczni są jej za to, ile wniosła w budowanie ich wartości i światopoglądu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że lepszej drugiej połowy nie mogłem sobie wymarzyć. Jak to mówią: do tańca i do różańca.
Sztuka to plan na przyszłość?
Bardzo bym chciał. Teraz praca zabiera mi jednak większość czasu.
A jak Pan widzi swoją firmę w przyszłości?
Chciałbym trochę odpocząć. Być może jeden z synów przejmie pałeczkę. Są takie plany. Oczywiście służę zawsze pomocą i doświadczeniem. Myślę o tym, by doprowadzić firmę do większych rozmiarów, otworzyć jeszcze jeden punkt, może dwa. A ja sam chciałbym trochę odpocząć. Coraz bardziej marzy mi się wspólne z żoną podróżowanie.
Na rowerze?
Oczywiście, że na rowerze.
Rozmawiał Hubert Lewkowicz
Jak sprzedawać więcej,
gdy konkurencja zaniża ceny
Pobierz minikurs „Jak sprzedawać więcej, gdy konkurencja zaniża ceny” i odkryj m.in.:
- 3 sprytne sposoby, by sobie poradzić, gdy pojawia się mocny konkurent zaniżający ceny;
- czego NIGDY nie powinieneś robić, jeśli chcesz zwiększyć sprzedaż;
- sekretną strategię, dzięki której klient bez wahania wybierze droższy produkt.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Hubert Lewkowicz
Absolwent Filologii Polskiej i Podyplomowego Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracował m.in. w Życiu Podkarpackim i Polska Press Grupie, a obecnie jest redaktorem portalu ekspresjaroslawski.pl. Jego ulubionym gatunkiem dziennikarskim jest wywiad, a rozmowy z ludźmi są jego pasją. Jak podkreśla – każdy człowiek to fascynująca historia do odkrycia. Interesuje się reportażem i dobrą literaturą. Prowadził wiele spotkań autorskich z pisarzami. Prywatnie miłośnik zwierząt, zwłaszcza kotów, a także wędrówek po drogach i bezdrożach Beskidów oraz Pogórza Przemyskiego.