Wszystko zaczęło się… od marzenia – najpierw o studiach aktorskich, później o pracy w filmie, teatrze, telewizji. W najgorętszym okresie kariery Andżelika Piechowiak – znana nam m.in. z seriali „Lokatorzy” i „M jak Miłość” – zamarzyła o własnym biznesie, który zabezpieczy ją finansowo, na wypadek gdyby telefon z propozycjami przestał dzwonić. Z marzenia o stałej pracy na scenie otworzyła „Agencję Produkcyjną Palma”. Dziś, po 15 latach w branży, jest nie tylko szefową prężnej firmy, ale też spełnioną aktorką, grającą wymarzone role. Dlaczego więc ostrzega innych marzycieli: „Uważaj, o czym marzysz!”?
Bizneswoman – to trudna rola? Pytam, bo Pani wydaje się być do niej stworzona…
Bardzo trudna! Zwłaszcza że nie planowałam grać jej w życiu (śmiech). Od pierwszej klasy szkoły podstawowej marzyłam o tym, żeby zostać aktorką. Moim jedynym celem – a później wielkim szczęściem – było dostanie się do szkoły teatralnej. Odkąd ją ukończyłam, udaje mi się cały czas w czymś grać. Wszystkie inne projekty, w które się angażuję, traktuję jako pracę dodatkową, choć one też są zawsze w jakimś sensie powiązane z moim zawodem.
„Palma” to firma zajmująca się produkcją spektakli, więc jest stricte związana z moją pierwszą miłością, teatrem. Gdy ją budowałam, faktycznie odkryłam, że – w przeciwieństwie do wielu kolegów, posiadających biznesy – nieźle odnajduję się w tych wszystkich historiach, których zazwyczaj artyści nie cierpią. Nie mam oporu, aby wziąć do ręki umowę, wypełnić. Rozumiem, co mówi do mnie księgowa i prawnik, nawet gdy używają branżowego języka.
W szkole byłam typową humanistką, która… kochała matmę i brała udział w olimpiadzie z fizyki – dziś to procentuje! Śmieję się czasem: „Jak można nie lubić matematyki, skoro dwa plus dwa zawsze równa się cztery? Czy to nie cudowne?!”. Jestem pełna sprzeczności – z jednej strony uporządkowana, zorganizowana, mocno stojąca na ziemi, a z drugiej… mam głowę w chmurach. Ta potrzeba kreacji i logiczne myślenie zaowocowały założeniem „Palmy”. Po 15 latach pracy śmiało już mogę powiedzieć, że jest to firma, która nie rozpadnie się przy byle podmuchu, bo i pandemię przetrwała, i inne trudne momenty… Ale bizneswoman? Nieee, ja bym tak siebie nie nazwała.
Operatywna i przedsiębiorcza?
Tak, bardziej w tę stronę. Kreatywna i zaradna. Zawsze powtarzałam: „Jak się nie da? Musi! Tylko trzeba znaleźć sposób!”. Jestem uparta, jeśli coś sobie wymyśliłam i postawiłam za cel, to choćby dookoła burze szalały, musiałam to zrobić.
Dzisiaj już wiem, że czasem lepiej jest, gdy marzenie się nie spełni, w myśl zasady „uważaj, o czym marzysz” (śmiech). Wiem też, że „żelazna konsekwencja psychopaty” (śmiech) przydaje się w życiu, ale i bywa strasznym przekleństwem, bo trudno pogodzić się z tym, że coś nam nie wyszło. Na szczęście jestem tak skonstruowana, że nie rozpamiętuję porażek. Myślę „trudno”, zamykam historię i idę dalej, nie przeżywam, że coś mogłam zrobić inaczej, lepiej. Jeżeli to są cechy dobrej bizneswoman, pewnie nią jestem (uśmiech).
A szczerze? Zawsze bardziej fascynowali mnie twórcy niż biznesmeni. Oczywiście podziwiam, szanuję i doceniam trud pracy każdego, kto wyłożył majątek i poświęcił życie na to, by zbudować wielką firmę. Z większym zachwytem patrzę jednak na tych ludzi, którzy coś tworzą: kompozytorów, reżyserów itd. I tą fascynacją kieruję się też, prowadząc firmę. Zanim skalkuluję, czy projekt jest opłacalny, myślę o sztuce i jej wartościach, zastanawiam się: „czy efekt artystyczny danego spektaklu będzie taki, pod którym z satysfakcją się podpiszę?”. Jeśli tak, zaczynam analizować go pod kątem finansowym, bo liczby też muszą się zgadzać. Ale to sztuka, a nie biznes, jest dla mnie nadrzędną wartością. I jestem święcie przekonana, że takim podejściem wygrywam. Wiem, że jeśli stworzę dobry spektakl, to on znajdzie swojego widza.
A jeśli zadowolony widz zareklamuje spektakl innym, to i budżet się zgodzi. Proste!
Prawda? Jeśli więc ktoś zaprasza mnie do rozmowy o firmie – a ostatnio zdarzyło się udzielać branżowych wywiadów – podchodzę do niej z nieśmiałością: „Co ja wiem o biznesie? Jestem aktorką, która produkuje spektakle. Co mogę powiedzieć ludziom mającym potężne firmy i operującym językiem korporacyjnym, który nie do końca rozumiem?!”.
Gdy ktoś mnie zapytał o przewidywalność mojego biznesu, uśmiechnęłam się: „Biorąc pod uwagę różne artystyczne historie, to… przewidywalność jest żadna”. Naprawdę żadna! Jeśli chcesz wypuścić na rynek konkretny towar – niech to będzie choinka przed świętami – możesz usiąść i spisać: tyle mnie kosztuje materiał, tu mam rynki zbytu, tam odbiorców. A przy spektaklu? Oczywiście, da się zliczyć koszty produkcji, ale już nie to, jak będzie wyglądać jej eksploatacja. Wszystko zależy od tego, czy widz przyjdzie na sztukę. A jaki my mamy na to wpływ? Żaden! Możemy zrobić najlepszą rzecz na świecie, z najlepszą obsadą i najlepszym reżyserem, a mimo to „nie zażre”.
Gwarancja na sukces? Jeśli sprawię, że te artystyczne osobowości, które zatrudniłam, zagrają ze sobą i doprowadzę je do premiery, już mam sukces (śmiech). Konfliktogenność jest u nas ogromna. Pracujemy na emocjach, ciągle zdajemy egzaminy, udowadniamy: „potrafię lepiej”, „mogę więcej”, a stres i nadwrażliwość prowadzą nas do różnych spięć. Moja rola sprowadza się więc do tego, by zaprosić do pracy takich twórców, którzy będą umieli pracować z innymi. A później muszę im zaufać. Bo nawet przy jasnej wizji, jak spektakl ma wyglądać, i czuwaniu nad produkcją, do samej premiery nie wiemy, co z niego wyjdzie i czy publiczność go kupi.
„Mogę więcej” – to był imperatyw do założenia firmy… sześć lat po studiach? Już była Pani znana z seriali, lubiana. Aktorki na tym etapie kariery chcą tylko grać, grać i grać.
To jest właśnie moja przekorna natura – nie lubię od nikogo zależeć, wolę mieć kontrolę nad swoim życiem, a wybrałam do tego najgorszy zawód, bo aktor nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczy się jego kariera (śmiech). Zrozumiałam, że muszę mieć jakiś plan B, na wypadek gdyby coś poszło mi nie tak…
Nigdy nie zachwycam się, że „teraz jest fajnie”, bo zdaję sobie sprawę, że „jutro” może być inaczej. Nie zachłystuję się dobrostanem, bo przyzwyczajanie się do niego słabo się kończy. Tak, jak nie rozdrapuję ran i nie rozpamiętuję porażek, tak również nie pławię się w sukcesach. To był okres, w którym faktycznie dużo się u mnie działo, ale już krążyło mi po głowie: „A co będzie, jak przestanie się dziać? Nie chcę martwić się i czekać na telefon”.
Niezależność – to był pierwszy imperatyw do założenia firmy. A drugi? Oczywiście, próżność. Aktor jest zawsze niezadowolony – jak pracuje i jak nie pracuje (śmiech). Za mało pracy – narzekamy, za dużo pracy – narzekamy. Jeśli gramy w filmach, chcemy grać w teatrze – jeżeli gramy w teatrze, ciągnie nas do filmu. I tak też było ze mną. Pracowałam dużo przed kamerą, na teatr nie miałam czasu, nad czym ubolewałam, bo „prawdziwy aktor musi grać na żywo”. W teatrze nie masz dubli, korzystnego montażu i światła – wchodzisz na scenę i grasz: albo się obronisz, albo nie. Albo sprawisz, że widz wyjdzie ze sztuki rozbawiony i wzruszony, albo nie. A trzeci plus założenia firmy? Że produkując spektakle, będę też mogła w nich grać.
W dodatku w takiej roli, jaką sobie Pani wymarzy.
I jak często tylko będę chciała, tak! I tu sprawdziło powiedzenie: „Uważaj, o czym marzysz”, bo teatr w pewnym momencie tak zdominował moją pracę, że zupełnie wypchnął mnie sprzed kamery. A teraz mam go tak dużo, że czasem nie wyrabiam na zakrętach i zaczynam tęsknić do mojego filmowo-telewizyjnego życia. Aktor jest zawsze niezadowolony, zawsze! (śmiech).
A jak Pani biznes przyjęli koledzy? Nie mówili, że – nomen omen – palma Pani odbiła?
Czasem tak żartowali. Ale tak naprawdę jedyną osobą, która miała z tym problem… byłam ja! (śmiech). Nagle jako producentka miałam usiąść na przykład ze Stefanem Friedmanem, z Edytą Olszówką, Tomaszem Saprykiem, aby omówić warunki współpracy. To był stres! „Jak to zrobić?! Ja, taka małolata – bo tak się czułam – a tu aktor z takim dorobkiem i doświadczeniem…”. Kolejna gwiazda: Krystyna Tkacz, moja pani profesor. „Niedawno uczyła mnie interpretacji piosenki, a teraz mam z nią porozmawiać o jej zatrudnieniu, podpisać umowę? Jak ona to przyjmie?”, to mnie dręczyło (śmiech).
A ci wielcy aktorzy powiedzieli mi, że od początku widzieli, że jestem bardzo konkretna i zorganizowana, i wcale nie są zdziwieni tym, że zajęłam się produkcją teatralną. Może weszli w układ ze mną na zasadzie „dajmy jej szansę”, ale intuicja im podpowiadała, że jestem solidna i sprawdzę się w nowej roli. A mnie przeskoczenie tej bariery zajęło lata! I powiem szczerze, do dziś zdarza mi się pomyśleć: „To taka gwiazda! Czy mi wypada?…”. Szybko przypominam sobie jednak: „No, litości! Masz 43 lata, już nie jesteś małolatą. Ty byś może chciała nią być, ale niestety… (śmiech). Tekst: »czy wypada?« możesz już sobie odpuścić!”. Natomiast kiedy coś mi idzie jak po grudzie albo mam dość, wzdycham: „Chyba palma mi odbiła, że w to weszłam!” (śmiech).
Firmę założyła Pani z Michałem Lesieniem, partnerem w życiu i serialu „Lokatorzy”, a kiedy wasze drogi się rozeszły, przejęła jej ster. Musiała Pani wierzyć i w biznes, i w siebie.
Wierzyłam, zawsze! Prawda jest taka, że już zakładając „Palmę”, mieliśmy dużo szczęścia, bo niewiele firm prowadziło wtedy działalność impresaryjną. To był czas, kiedy powstawał Teatr Kamienica, Capitol i inne teatry prywatne. I na tym niewielkim rynku, przy znikomej jeszcze konkurencji, łatwiej było zaistnieć nowemu producentowi. Co nie znaczy, że łatwo!
Przez trzy lata uczyłam się wszystkiego na własnej skórze. Kompletnie nie wiedziałam, jak rozmawiać z przedsiębiorcami, a oni działali trochę dziko i nieuczciwie. Musiałam przejść przez różne złe historie: niepłacący kontrahenci, pozwy, sprawy sądowe.
Wystawialiśmy spektakle w Teatrze Bajka, a on w tym czasie zbankrutował, bardzo dużo pieniędzy razem z nim zniknęło i są nie do odzyskania. Zaliczyłam trzy trudne procesy z dłużnikami. Mocno je przeżyłam, ale po nich powiedziałam „dość!” i zmieniłam radykalnie system rozliczeń – który zresztą przyjął się na rynku: rozliczamy się przed spektaklami, nie po nich, i już nie mam dłużników (uśmiech).
A co do mojego byłego narzeczonego – kiedy nasze relacje się skomplikowały, stało się też dla mnie oczywiste, że nie będziemy razem pracować. Nie jestem zwolenniczką kontynuowania interesów, gdy w życiu prywatnym coś się między ludźmi kończy, bo ich energia już temu nie sprzyja. To był trudny moment – jedna produkcja całkowicie nam wygasła, dwie inne powoli dogasały, a przez te problemy finansowe z dłużnikami nie mogliśmy ruszyć z nowym tytułem. Nie miałam więc poczucia, że przejmuję świetnie rozhulaną firmę, tylko że buduję ją od nowa, restartuję.
Nie bała się Pani? Niełatwo podźwignąć się z głębokiego dołka…
Niełatwo, ale… wiedziałam jedno: nie mogę stracić firmy, w którą włożyłam trzy lata życia, o pieniądzach nie wspomnę, bo tutaj głównie chodzi jednak o czas i energię. Już udało mi się zaistnieć na rynku, zrobić parę fajnych rzeczy, więc powiedziałam sobie: „Dasz radę! Zawsze dajesz!”, i wzięłam się ostro do roboty. Rozliczyłam się z byłym wspólnikiem – na szczęście zgodził się, żebym wykupiła jego udziały – później musiałam uporać się z dłużnikami, wymyślić na nowo biznesplan, zrobić jedną produkcję, potem kolejną… i ruszyłam do przodu! Nie zastanawiałam się więc nad trudnościami, tylko nad szansą, którą przyniósł mi los, i tym, jak ją wykorzystać.
Zapytałam o Pani obawy, bo niewiele kobiet zajmowało się wtedy produkcją teatralną.
To prawda. Pamiętam, że kiedy przejęłam firmę, na rynku teatralnym organizatorami, którzy kupują spektakle od producentów, żeby grać je później w całej Polsce, byli praktycznie sami mężczyźni, i to tacy, którzy wychowali się na kabaretach, trasach koncertowych. Im świetnie załatwiało się interesy z innymi facetami, bo można to było zrobić w mniej formalny sposób, po prostu usiąść, pogadać i do przodu.
I nagle zjawia się kobieta, która wymaga od nich jasnego, konkretnego podejścia do sprawy, wszystkich ustaleń spisanych w umowie, terminowych, wcześniejszych rozliczeń – cóż, kilku miało z tym problem. Kiedy oznajmiłam im, że odtąd ze mną będą się kontaktować, usłyszałam: „Ale że ty sama chcesz prowadzić tę firmę?!”, i była w tym nutka… może nie kpiny, to za dużo powiedziane, ale zwątpienia i nawet… politowania: „No, zobaczymy, jak się kobicie uda”. Powiedziałam, że albo mnie zaakceptują, albo kończymy współpracę! Zaryzykowałam, ale czułam, że to jest jedyna droga: muszę z nimi rozmawiać „po męsku”, pokazać im swoją siłę, inaczej mnie zjedzą. Efekt był taki, że po trzech miesiącach główny organizator, który rzucał mocno szowinistyczne teksty, przyznał: „Wiesz, właściwie to bardzo się cieszę, że teraz ty tę firmę prowadzisz, bo mam komfort pracy”. Byłam mile zaskoczona jego telefonem! (śmiech).
Kobieta potrafi, wiadomo! (śmiech). Ale wie pani, wiele przedsiębiorczyń wyznaje: „szefowanie firmie to »męska« rzecz – my jesteśmy emocjonalne, łatwiej nas zranić, wykorzystać”…
To akurat prawda. Ale chyba jeszcze trudniejsza jest dla nas kwestia pogodzenia wszystkich obowiązków związanych z macierzyństwem i pracą zawodową. Wiem, jak to wygląda, kiedy masz małe dziecko w domu i jesteś na zdalnej. Ktoś dzwoni, bo czegoś ważnego potrzebuje, a ty siedzisz w pieluchach, z termometrem i syropkiem w ręku i próbujesz uspokoić płaczącego malucha. Odbierasz telefon, bo wiesz, że nie możesz zawalać spraw służbowych, a w głowie masz taki chaos… Myślę, że na tym polu przegrywamy z mężczyznami. Nie potrafimy pójść do pracy i zostawić chorego dziecka w domu, bo nawet jeśli wiemy, że jest pod dobrą opieką taty, to i tak ciągle dzwonimy, pytamy, co się dzieje. Gdy mam wyjechać z teatrem na dwa–trzy dni w trasę, a córka się rozchoruje, przeżywam to koszmarnie. Jestem zła, że nie mogę jak normalna matka wziąć zwolnienia lekarskiego na chore dziecko, tylko muszę wyjść na scenę i grać, bo ludzie czekają, bilety są sprzedane… W takich momentach odechciewa mi się być aktorką, mimo że kocham swój zawód i nie umiałabym inaczej żyć… To nas zabija – mnogość ról, które chcemy „zagrać” w życiu, i to najlepiej, jak tylko umiemy, perfekcjonizm, który nas spala… To przecież my ogarniamy praktycznie całe życie domowe, nawet mając pomoc rodziny czy zatrudnionych osób, to logistyka, planowanie i zarządzanie wszystkim należy do nas. To jest jak prowadzenie małej firmy, kolejnej! Tak natura utrudniła nam życie.
Ale jednocześnie dała siłę i wolę walki.
I to wielką! Szczerze podziwiam kobiety za ich organizację, godną najlepszych biznesplanów, bo to jest naprawdę niesamowite, ile robimy każdego dnia, i to nie czekając, aż ktoś nam za to podziękuje, i nie zważając, czy nam się chce. Myślę, że gdyby każda kobieta aktywnie żyjąca, pracująca, mająca dzieci przed snem spisała wszystkie rzeczy, które dzisiaj załatwiła, byłaby mocno zaskoczona tym, jak bardzo jest ogarnięta. Nauczmy się doceniać siebie, nie szukajmy w sobie ułomności, nie powtarzajmy ciągle, że czegoś nam brakuje, że coś jest z nami nie tak. Nie wystarczy nam, że inne kobiety nie zawsze są dla nas miłe? Powinniśmy się wspierać, bo każda z nas każdego dnia prowadzi intensywną walkę ze światem, sobą i swoimi słabościami.
I koniec końców wygrywa! Bo musi.
Tak! Czasem za bardzo dajemy się wkręcić w myślenie: „nie umiem”, „nie dam rady”, i ono nas gubi! Mamy mniejszą skłonność do ryzyka niż mężczyźni? No i co z tego? Może i nasze firmy odnoszą mniej spektakularne sukcesy, ale rzadziej bankrutują. Jesteśmy odpowiedzialne i przewidujące, bo posiadamy dobrą intuicję. Ktoś powie, że w biznesie nie można kierować się intuicją, bo to jest niepoważne, a mnie ona wiele razy uchroniła przed popełnieniem błędu. Czułam, że z kimś nie powinnam pracować, mimo że wszyscy mówili: „to świetna osoba, zna się na rzeczy”, a później docierały do mnie głosy, co ten „fachowiec” nie nawywijał. O naszej wrażliwości i emocjonalności też ciągle mówi się jako o wadach. A przecież fakt, że widzimy więcej i czujemy głębiej, daje nam ogromną przewagę nad facetami. Czy to są nasze słabości?
Jak dla mnie: supermoce!
Dokładnie! Korzystajmy z tego, co nam dała natura! Jeśli na naszej drodze pojawią się jakieś przeszkody, trzeba będzie z nimi zawalczyć, to oczywiste, ale walka z samą sobą to najgorsza głupota. Naprawdę warto iść za głosem serca! Kobieto, jeśli jesteś w czymś dobra – dziergasz fajne czapki, haftujesz poduszki, robisz unikatową biżuterię albo pyszne dżemy – zrób z tego patent na życie! Nie musisz kończyć szkoły biznesowej. Ja nie skończyłam produkcji teatralnej, a produkuję spektakle i nawet nieźle sobie radzę. Ważny jest pomysł, oryginalność, zaangażowanie, konsekwentna praca. Jeśli o czymś marzysz, rób to. Nie myśl: czy dam sobie radę? Oczywiście, że dasz! Że będzie ciężko? Będzie! Będzie rozdarcie: dom i praca? Będzie! Pamiętaj, życie jest naprawdę krótkie, więc warto spróbować żyć tak, jak by się chciało. Walt Disney powiedział kiedyś: „Jeśli możesz o czymś marzyć, możesz to także zrobić”. Piękne, prawda? (uśmiech). To jest fantastyczna inspiracja do działania…
I najlepszy dowód na to, że magia tych słów działa.
Mam też inny, ulubiony, cytat z Walta Disneya, który towarzyszył mu przy tworzeniu Disneylandu – zresztą widnieje na plakacie, który stamtąd przywiozłam: „It’s kind of fun to do the impossible”, czyli „dokonywanie rzeczy niemożliwych to fajna zabawa”.
I tutaj narzuca się pytanie: jak tworzyła Pani „Palmę”? Nie działała Pani chyba sama?
Przez te pierwsze lata po przejęciu firmy czułam się, jakbym prowadziła jednoosobową działalność gospodarczą. Oczywiście była ze mną osoba zajmująca się sprzedażą spektakli i osoba odpowiedzialna za koordynację terminów, czyli sprawdzanie dostępności aktorów, ustalanie repertuaru i grafiku pracy firmy. Bez księgowej i prawniczki też bym sobie nie poradziła. Ale wszystkie inne rzeczy, związane stricte z działalnością artystyczną, takie jak wymyślanie projektów, wybór sztuk, dobór obsady, rozmowy z dyrektorami teatrów, aktorami, twórcami, negocjacje, nadzór nad produkcją, ustalanie budżetów i odpowiadanie na tysiące pytań, dotyczących na przykład kompletowania kostiumów i elementów scenografii – były na mojej głowie.
Pomogło mi to, że znałam pracę w teatrze z obu stron, więc i aktorzy, i twórcy mieli do mnie pełne zaufanie. Ja wiem, co to znaczy wyjść na scenę i grać. Wiem, z czym się wiąże zrobienie szybkiego zastępstwa. I wiem, jak się jeździ po Polsce ze spektaklem. Kiedy trzeba było zastąpić garderobianą, bo dwie zachorowały, a trzecia była w trasie z inną sztuką, spakowałam walizkę i pojechałam z ekipą, i obsługiwałam kolegów, bez żadnego problemu.
Umiem rozmawiać z artystami – i to też jest moim atutem. Zdarzało się przecież, że ktoś, kto ma duże pieniądze, wymyślał „będę producentem”, otwierał firmę, a ona plajtowała, mimo że miał świetną obsadę i wystawiał te sztuki w dobrych miejscach. Albo ludzie zaangażują się w twój projekt, bo go czują i chcą być jego częścią, albo przychodzą do pracy i robią swoje. To jest ta magia, na którą czekamy każdego wieczoru i którą staramy się wytworzyć na scenie…
Najpierw produkowała Pani spektakle, potem doszły koncerty, teledyski, eventy. To była odpowiedź na potrzeby rynku, czy po prostu sprawdzała się Pani w roli producentki?
I to, i to. Chyba najbardziej podobało mi się tworzenie teledysków, bo to była praca z fajnymi ekipami, trochę zahaczająca o plany filmowe. Eventy dla różnych firm? Jakoś się w nich nie odnalazłam. Może inaczej: finansowo się opłacały, i to bardzo, ale artystycznej satysfakcji nie czułam, więc szybko odpuściłam te zlecenia. I tak nie dałabym rady wszystkiego robić. Czas i energię, które pochłonęłaby organizacja takich imprez, wolę wrzucić w produkcję ciekawych, wartościowych spektakli, czyli w coś bardziej kreatywnego dla mnie jako aktorki i producentki.
Kiedyś byłam na evencie „Mamy sexy mamy”, który zrobiła Pani razem z Katarzyną Cichopek. Fajnie, że umiałyście połączyć kobiecą siłę w biznesie, i to dla dobra innych!
Tak, ale ten event był akurat rodzajem teatralnego show. Kasia prowadziła „Sexy Mamę” w telewizji, a jako że znałyśmy się prywatnie, pracowałyśmy razem w „M jak miłość”, narodził się nam pomysł, żeby jej autorski program przenieść na scenę. I udało się! A dzięki wsparciu firmy Kupiec, uczestniczki nie musiały płacić za udział w evencie. On był stricte pomyślany w kontekście matek, które każdego dnia mierzą się z dziesiątkami różnych trudności. Czasem dobrze jest, kiedy ktoś powie: „Daj spokój, mam to samo!”, „Nie przejmuj się, kobieto, ja też czasem mam ochotę walić głową w mur albo zjeść w nocy tabliczkę czekolady. Ja też czasem źle się czuję, jestem wkurzona, nie wiem, jak ogarnąć dom”. Trzeba sobie takie rzeczy mówić, bo one niby są oczywiste, a dopiero jak się je wyartykułuje głośno, to do nas docierają. I robi się nam lżej na duszy. Wiem po sobie. Gdy usłyszę: „Wyluzuj! Ja też czasem wrzasnę, gdy mam serdecznie dosyć”, moje poczucie wstydu, że wrzasnęłam, trochę się zmniejsza (śmiech). Kasia jeździła z tym projektem po całej Polsce, a ja razem z nią, by czuwać nad jego organizacją. Bardzo miło je wspominam, bo oprócz tego, że robiłyśmy coś wartościowego, to te eventy jeszcze były fajne.
Z misją! A z kim dziś tworzy Pani zespół? To są ludzie, którzy działają w firmie od lat?
Raczej tak. Są tacy reżyserzy, scenografowie, kostiumolodzy, do których jestem przywiązana, i dzwonię do nich w pierwszej kolejności. Aktorzy? Tu jest największa rotacja, bo wiadomo, że kiedy myślę o konkretnej roli, od razu ktoś konkretny pojawia mi się w głowie, i to nie jest jedna pani Iksińska czy jeden pan Kowalski, tylko kilka osób, także ze względu na dublury. A zespół, z którym realizuję te spektakle, jest prawie ten sam od wielu lat: sprawdzony i zgrany.
W tej ekipie jest też Pani mąż, Rafał Olejniczak. Nadal prowadzi szkolenia biznesowe?
Tak, ale od pewnego czasu działa już na swoim, więc sporadycznie się zdarza, że ktoś zleca nam organizację jego szkolenia, raczej zgłasza się do niego bezpośrednio. I dobrze! Opcja, że każde z nas pracuje na swój sukces, jest o wiele lepsza i zdrowsza. Szanuję i doceniam ludzi, którzy, będąc w związku, decydują się na prowadzenie wspólnego biznesu. Znam nawet dwie pary małżeńskie, które od lat tak działają, odnosząc sukcesy, i patrzę na nich z prawdziwym podziwem. Ja bym tak nie potrafiła. Jeżeli w firmie jest dwóch szefów, to który naprawdę nią rządzi? Obojętnie, jak gigantyczne byłoby to przedsiębiorstwo i ilu ludzi by w nim pracowało, zawsze jest osoba decyzyjna, i to do niej należy ostateczne słowo. Dwie osoby mogą mieć dwa różne zdania na ten sam temat, zupełnie inne wizje pracy… W działalności artystycznej taki układ się nie sprawdza ani nie wpływa dobrze na relację prywatną. Już to miałam… Drugi raz bym w to nie weszła. Poza tym wtedy przynosi się pracę do domu, a ja tego bardzo nie lubię.
A jak się to Pani udaje? Trudno chyba odciąć się od pracy, kiedy jest się szefową firmy?
A ja to potrafię, wie pani? Jeśli do 18.00 jestem w domu, układam z dzieckiem puzzle, klocki. Jeśli o 18.00 wchodzę do teatru, jestem aktorką. Wracam ze spektaklu i znów staję się matką. Kiedy idę do firmy, siadam do komputera, robię firmowe rzeczy i tylko na nich się skupiam. Oczywiście, te światy czasem się przenikają – najczęściej kiedy jestem przed premierą i mam intensywne próby – jednak nie dzieje się to z nadmiaru zadań, tylko z emocji. Aktor wychodzi z teatru i jest jeszcze tak wewnętrznie rozedrgany i nabuzowany, że kiedy wraca do domu, byle drobiazg potrafi go wyprowadzić z równowagi (śmiech). Nawet jeżeli nie mówi o pracy, i tak ciągle jest w roli, bo została w nim ta energia. Przed chwilą biegał po scenie, kłócił się z kimś, szarpał, miotał, krzyczał – i co, skończył się spektakl, a on ma być spokojny? Powietrze musi z niego zejść! Wracam z pracy po 23.00 i nie potrafię od razu wskoczyć do łóżka i zasnąć. To dla mnie większy problem niż łączenie zadań, bo te akurat łatwo mogę przełożyć, odłożyć i tak dalej.
A co najlepiej resetuje Pani głowę, przewietrza ją? Ma Pani jakąś odskocznię od pracy?
Właśnie nie bardzo… Przeskakuję z roli w rolę, każdy dzień mam wypełniony po brzegi albo pracą, albo dzieckiem. Odpoczywam właściwie tylko wtedy, kiedy śpię. Sen zawsze poprawia mi samopoczucie. Jak jeszcze ładuję akumulatory? Chyba jednak w pracy. Ten zawód z jednej strony wykańcza, z drugiej pobudza, daje mnóstwo adrenaliny i mobilizacji.
A poza tym – co ciekawe! – wszystko, co było moim hobby, wcześniej czy później zmieniło się w pracę. Gdy w pandemii nie mogłam grać, napisałam bajkę i stworzyłam produkcję internetową. Zaczęłam układać na talerzach fajne kompozycje z jedzenia dla mojej córki i od razu odezwała się firma Tygryski z propozycją współpracy (uśmiech). I widzi pani? Wychodzi na to, że… najbardziej mnie odpręża praca związana z kreatywnością. O, jest jeszcze coś, co mnie kręci! Kiedy mam wszystkiego dość, biorę kartkę i maluję lub rysuję. Lubię patrzeć, jak powstaje coś z niczego.
Czyli najlepiej odpoczywa Pani, działając?
Tak! Mam obsesję wykorzystywania czasu. Nie chcę, żeby dni mijały mi w piekielnej rutynie i beznamiętnie, tylko by każdy był inny, wypełniony czymś fajnym. Dlatego mam taki zawód i firmę! Każdy spektakl jest przecież czymś nowym, każde wyjście na scenę, każda napisana bajka. To jest dla mnie największe błogosławieństwo w życiu – nawet wtedy, gdy mam kryzys i chcę rzucić pracę (śmiech). Kiedy pomyślę, ile dotąd rzeczy robiłam, z iloma interesującymi ludźmi pracowałam… Niektórzy z nich kiedyś byli moimi idolami, dziś są przyjaciółmi.
Gdy byłam mała, zakradałam się do pokoju, żeby podglądać realizacje teatru telewizji. „Upiór w kuchni” zrobił na mnie gigantyczne wrażenie, odtąd marzyłam: „Boże, jak bym chciała w tym zagrać!”. Wreszcie przyszedł moment, że mogłam sobie pozwolić na zrobienie tej produkcji. I zagrałam w niej, u boku Marii Pakulnis, co było moim kolejnym wielkim marzeniem. Tomasz Sapryk, którego talent aktorski podziwiam od lat, genialnie ją wyreżyserował. I chociaż osiem dni po premierze zamknięto nam teatry z powodu pandemii i nie mogliśmy grać, a produkcja była niezwykle kosztowna, ani przez chwilę nie żałowałam, że ją zrobiłam. Byłam dumna, że spełniłam marzenie z dzieciństwa. Wierzyłam, że po pandemii spektakl ruszy pełną parą, i tak też się stało. To ta magia sprawia, że myślenie o biznesie jest dla mnie naprawdę drugorzędne.
Słucham, co Pani mówi, i w głowie klaruje mi się tytuł „Andżelika w krainie czarów”.
Trochę tak! (śmiech). Tylko że tę krainę trzeba sobie wykreować i w nią wejść, nie bać się jej! Powtarzam to ciągle mojej córce, która mówi: „Nie! To dla mnie za trudne!”. „Nie mów tego głośno, bo jeszcze, nie daj Boże, twój mózg to usłyszy. Po prostu spróbuj to zrobić! Najwyżej ci się nie uda!” Bo taka jest prawda! Czy ktoś umrze, jeśli popełnimy błąd? Nie? To w czym problem? Ta rzecz ci się nie udała, trudno – może następna pójdzie lepiej? Trzeba próbować! Trzeba mieć jakiś pomysł na siebie.
Powiem pani szczerze: najbardziej nie lubię ludzi – wręcz lękam się ich – którzy nie mają żadnych marzeń. Jak można tak żyć? Wiem, że czasami to, co my mamy na wyciągnięcie ręki, dla innych stanowi Mount Everest, chociażby ze względu na stan zdrowia. „Łatwo mówić”, jeśli samemu nie jest się w ciężkiej sytuacji życiowej, wiem. Ale naprawdę wierzę, że marzenia potrafią nas – chociaż na chwilę – oderwać od problemów. Nawet jeśli są drobne, skrojone na naszą miarę, warto je mieć, a z czasem przekuć je w plany.
To co planuje Pani teraz jako aktorka i producentka? I gdzie możemy Panią zobaczyć?
Jako producentka mam zasadę: nie mówię o tym, co jeszcze nie powstało. Oczywiście mam pomysł na jeden spektakl, i drugi, i nie wytrzymam, by ich nie zrealizować (śmiech). Łatwiej odważyć się na podjęcie dużego wyzwania, gdy ma się tak cudownego partnera jak ja – Teatr Kamienica, z którym jestem związana od lat, daje mi ogromny komfort pracy. Zawsze bardzo ważne było dla mnie zdanie Emiliana Kamińskiego. Z każdą sztuką, którą planowałam zrobić, najpierw przychodziłam do niego, żeby ją zaakceptował jako dyrektor teatru – bo miałaby być później wystawiana na jego scenie – ale i po wsparcie w stylu: „Mała, to dobry pomysł – idź i rób!”. Jak taki autorytet mówi, że trzeba robić, to się idzie i robi, bez strachu.
Ludzie, których spotykamy w życiu, potrafią nas skierować na właściwe tory, pomóc nam w realizacji naszych planów czy marzeń. Tyle że te spotkania trzeba jakoś sprowokować, nikt do nas nie przyjdzie, nie zapuka do drzwi i nie powie: „Jestem! Mogę być twoim mentorem, mistrzem lub życzliwą duszą”. Nie, tak dobrze nie ma! (śmiech). To my musimy pokazać, że warto z nami wchodzić w układy, że mamy dobre pomysły i plany i że ten ktoś, kto chce nam pomóc, nie straci czasu na nasze fanaberie, bo poważnie podchodzimy do tego biznesu.
Teraz, kiedy Emiliana już nie ma, kontynuuję współpracę z jego żoną, Justyną Sieńczyłło, i ich synem, Kajetanem. Również jako aktorka. Na scenie Kamienicy gram w „Upiorze w kuchni”, „Czarnej komedii”, „Lekko nie będzie”, „Niespodziance”, „Żonie potrzebnej od zaraz” i „Petardzie”. Można mnie także zobaczyć w Teatrze Capitol w sztuce „Dajcie mi tenora”, „Skoku w bok” i „Kochanych pieniążkach”. Do wyboru do koloru.
Mnóstwo tytułów! I jeszcze ma Pani „moce przerobowe”, by produkować kolejne?! ;)
Dlatego mówię: „Uważaj, o czym marzysz!” (śmiech). A serio: lubię, jak się dzieje! Gdy ktoś mnie pyta, czego mi życzyć, odpowiadam, że tylko siły i zdrowia, z resztą już sobie poradzę.
Tego właśnie Pani życzę! Dziękuję za rozmowę, która wielu marzycielom doda skrzydeł.
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz
Pobierz za darmo (0 zł)
Strzał w dziesiątkę
Jak znaleźć pomysł na biznes i sprawdzić,
czy na nim zarobisz
- poradnik dla przedsiębiorczych -
Chcesz założyć własną firmę? Sprawdź:
- co zrobić, żeby klienci rzucili się na Twoją ofertę,
- na jakie pytania musisz sobie odpowiedzieć, zanim zainwestujesz pieniądze,
- jak postępować na samym początku prowadzenia działalności, żeby zwiększyć szansę na sukces.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz
Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...